Heksametr polski, czyli “Odyseja” w przekładzie Libery

Odyseja
Jestem już w wieku średnim, więc podobnie jak inż. Mamoń podobają mi się piosenki, które już raz słyszałem. Te 24 pieśni o podróżach Odysa i Telemacha słyszałem już wiele razy tu i ówdzie, ale jeszcze nigdy w tak ładnej aranżacji.

Wła­ści­wie to Ody­se­ja znaj­do­wa­ła się na mojej liście wsty­du, bo w cało­ści czy­ta­łem tyl­ko wer­sję Paran­dow­skie­go plus frag­men­ty z czy­ta­nek szkol­nych na lek­cjach, któ­re sam pro­wa­dzi­łem. Prze­kła­dy XIX-wieczne moc­no się zesta­rza­ły, a żaden z tych nowych mnie jakoś nie porwał na tyle, żeby się­gać po całość. A tu nagle wiel­kie wyda­rze­nie — Anto­ni Libe­ra (tak, ten od Mada­me) nie tyl­ko opo­wie­dział epo­pe­ję na nowo, ale do tego użył kon­se­kwent­nie Mic­kie­wi­czow­skie­go hek­sa­me­tru pol­skie­go, ope­ru­jąc przy tym jasnym, kla­sycz­nie przej­rzy­stym, co do zasa­dy współ­cze­snym języ­kiem, bez zbęd­ne­go archa­izo­wa­nia. Czy­ta się to wybornie.

I tak jak Prze­myśl­ny szlach­cic Don Kichot z Man­czy w prze­kła­dzie Woj­cie­cha Char­cha­li­sa, tak Ody­se­ja Libe­ry sta­je się tek­stem pory­wa­ją­cym, hip­no­ty­zu­ją­cym, ani tro­chę nie prze­sta­rza­łym. Wydo­by­te zosta­ją zna­cze­nia uni­wer­sal­ne, ale na pierw­szym miej­scu stoi genial­ny język, któ­ry pły­nie, pły­nie, pły­nie. A ja razem z nim.

Cie­ka­wost­ka — gdy w Ody­sei według Libe­ry prze­ma­wia ktoś pośled­ni, tak jak gru­bia­nin Iros przed poje­dyn­kiem z Ody­sem, mówi dosad­nie: Ale pocze­kaj, łachu, aż cię wezmę w obro­ty / I powy­bi­jam zęby jak świ­ni, co weszła w szko­dę! / Prze­wiąż się pasem i wystąp! I niech się wszy­scy patrzą / Jak obi­ję ci mor­dę […]. I tu mi się przy­po­mi­na­ją tra­ge­die Szek­spi­ra tłu­ma­czo­ne przez Barań­cza­ka — to naresz­cie żyje! Oczy­wi­ście, zwy­kle jest pięk­nie i ele­ganc­ko, w koń­cu to epo­pe­ja, deco­rum dzia­ła. Ale oka­zu­je się, że w tym języ­ku jest tyle kon­tra­stów i odcie­ni, cała paleta.

Przy oka­zji prze­czy­ta­łem też Kir­ke Made­li­ne Mil­ler — ład­na, sty­lo­wa pro­za, któ­ra spra­wi­ła mi spo­ro przy­jem­no­ści. I co nie­któ­re frag­men­ty z Ulis­se­sa, bo lubię (tro­chę z Tele­ma­chii, pora­nek Blo­oma ze sma­że­niem podro­bów, słyn­ną sce­nę z Ger­ty Mac­Do­well na pla­ży, tro­chę Euma­jo­sa, któ­re­go nie­spe­cjal­nie pamię­ta­łem z Home­ra, a do tego wszyst­kie­go przy­pi­sy Macie­ja Świer­koc­kie­go wyda­ne osob­no jako arcy­mi­strzow­ska pozy­cja Łódź Ulis­se­sa).

Wspa­nia­le spę­dzi­łem czas. Dużo lepiej, niż przy nad­ra­bia­niu zale­gło­ści fil­mo­wych, któ­re mnie jakoś wybit­nie roz­cza­ro­wy­wa­ły. Wolę się krę­cić tu i tam z antycz­nym Ody­se­uszem po Morzu Śród­ziem­nym i z Blo­omem po Dublinie.

6/6 (wia­do­mo, oce­niam tyl­ko dla­te­go, że na Upo­lu­jE­bo­oka zacią­ga­ją)

Hek­sa­metr pol­ski, czy­li “Ody­se­ja” w prze­kła­dzie Libery
Facebooktwitterlinkedintumblrmail
Tagged on: