Wciągająca, poruszająca i dyskretnie piękna powieść o uchodźcach z Tybetu. Od ucieczki przed Chińczykami w 1960 roku do współczesnej enklawy w Nepalu. Plus losy dwóch kobiet, które wylądowały w Kanadzie. Jestem oczarowany.
Powieść jest pisana klasycznie, czyli z linearną narracją (no dobrze, skaczemy między latami 60. i współczesnością, między Azją i Ameryką, ale w dużych partiach tekstu, więc nie ma czytelniczego cierpienia), niespiesznie, z miejscem na oddech. Autorka jest mieszkającą w Vancouver Tybetanką, rozliczającą się w literaturze z historią swojego narodu i własnych bliskich, podpierając się gruntownie zbadaną bibliografią, zatem wygląda to wszystko solidnie i wiarygodnie. Tekst powstawał przez dekadę i to czuć od razu — nie ma lipy charakteryzującej większość współczesnej nadprodukcji literackiej. Słowem, jest to coś ważnego.
Doświadczamy losu ludzi uciekających przed kolonizatorami z Chin, schodzących z gór całymi miesiącami, ratujących swoje dzieci, porzucając jednocześnie ziemię, na której zostają rodzinne pamiątki, święte figury i duchy przodków. Obserwujemy budowę obozu dla uchodźców w Nepalu, z którego z czasem powstaje w zasadzie uboga wioska, jedna z wielu. Wreszcie trafiamy do kanadyjskiego środowiska uniwersyteckiego zajmującego się m.in. kulturą i sztuką Tybetu, w którym bohaterka czuje się wyobcowana, bo przynależącego do gorszego świata, zajmującego tylko jako przedmiot badań.
I są losy rodziny, pokazane z punktu widzenia trzech kobiet — matki, córki i jej ciotki. Zagmatwane, przejmujące, głównie przez niemożność decydowania o własnym życiu lub też możność bardzo ograniczoną.
Znalazłem tu kilka obrazów, które zostaną ze mną w głowie na dłużej. Scena, w której Dolma patrzy w oczy kochanka swojej zmarłej matki i rozpoznaje w nich siebie (nigdy wcześniej się nie spotkali, tylko minęli). A później jedzie z nim na granicę Nepalu z Chinami, żeby rozsypać prochy matki. Można było napisać to tak, żeby wyszedł banał. A wyszło pięknie. I takich scen jest tu więcej.
Książka ukazała się w wydawnictwie Bo.wiem, działającym pod auspicjami Uniwersytetu Jagiellońskiego, w Serii z Żurawiem. Czytałem stamtąd ostatnio Dziewczynę z konbini i przeglądałem leniwie jeszcze to i tamto. Ciekawa seria, muszę się jej bliżej przyjrzeć.
5/6
PS. Przyszła do mnie ładna płyta z koszyckiej Hevhetii — Kadosch, Pix’elles Rhapsody. Takie world music, ale bazujące na jazzie wokalnym, podbitym dźwiękami z różnych miejsc, i Wschodu, i Brazylii. Miło się słucha. Ale jak to jest wydane! Po rozłożeniu pudełeczka wysypują się karty z malutkimi reprodukcjami obrazów, po jednym na każdą piosenkę. Jak się nie chce wkładać CD do środka, to z każdej karty można sobie zeskanować kod QR i słuchać w dowolnej kolejności, jak się rozsypie, z wizualnymi bajerami. Ale ja i tak wolę z cede.



