Trylogia dworsko-łotrzykowska, czyli “Dzwon Islandii” Halldóra Laxnessa

“Dzwon Islandii” Halldóra Laxnessa

Ostat­nio wycho­dzi u nas spo­ro mniej zna­nej kla­sy­ki XX wie­ku, mię­dzy inny­mi w serii Cyme­lia ArtRej­dżu. Dzwon Islan­dii z pew­no­ścią jest jed­ną z pozy­cji waż­niej­szych, choć­by dla­te­go, że głów­nie za nie­go Laxness dostał Nobla w 1955 roku.

Powieść gru­ba­śna, pra­wie 500 stron drob­nym macz­kiem, a tekst gęsty, sta­wia opo­ry. Bo jest to powieść histo­rycz­na osa­dzo­na na prze­ło­mie XVII i XVIII wie­ku w Islan­dii i Danii, więc jest co spraw­dzać w Wiki­pe­dii, ze sty­li­za­cją i na język bie­da­ków, pija­ków, zło­dziei itd., i na język dwor­ski (islandz­kie­go ducho­wień­stwa, ludzi zwią­za­nych z wła­dzą sądow­ni­czą, oto­cze­nia duń­skie­go dwo­ru). Jest wyzwa­nie dla czy­tel­ni­ka. Opła­ca się, bo dzie­ło znakomite.

Część pierw­sza try­lo­gii — naj­moc­niej łotrzy­kow­ska, bo głów­nym boha­te­rem jest zło­dziej sznur­ka, któ­ry po tym, jak został wychło­sta­ny, zabił kata. Pro­za ma rumień­ce, bywa też zabaw­nie, nawet bar­dzo. Śmiesz­ność roz­sma­ro­wa­na zosta­ła głów­nie na war­stwie języ­ko­wej, ale tro­chę mazi zosta­ło też na pozo­sta­łe dwie czę­ści powie­ści i inne pokła­dy tek­stu, np. w opi­sach róż­nych spraw sądo­wych (a to ktoś sie­dzi w twier­dzy, bo jego sio­stra uro­dzi­ła nie­ślub­ne dziec­ko komuś inne­mu niż sąd myślał, a to jakaś kobie­ta dekla­ro­wa­ła dzie­wic­two, cho­ciaż mia­ła już dziec­ko — głów­nie takie matrymonialno-obyczajowe spra­wy). Wszyst­ko to spra­wia, że Dzwon Islan­dii czy­ta się momen­ta­mi jak jakie­goś nor­dyc­kie­go Szwejka.

Dru­ga część — bar­dziej dworsko-polityczna, bo sku­pio­na na posta­ci cór­ki islandz­kie­go sędzie­go. Są intry­gi natu­ry obyczajowo-miłosnej oraz te zwią­za­ne z wła­dzą (lokal­ną i oku­panc­ką, duń­ską). Cho­ciaż są też wąt­ki pijac­kie. Bar­dzo pijackie.

Część trze­cia roz­gry­wa się głów­nie w Kopen­ha­dze i sku­pio­na jest na Arna­sie Arnæu­sie, miło­ści życia wspo­mnia­nej już cór­ki sędzie­go, bada­czu sta­rych islandz­kich sag, któ­re­go życio­wym powo­ła­niem jest rato­wa­nie sta­rych ksiąg, ale co ozna­cza też słu­żal­czą kola­bo­ra­cję. Posta­ci nie­jed­no­znacz­nej, bar­dzo ciekawej.

Całość pokry­ta gru­bą war­stwą bło­ta, cuch­ną­cych, zawszo­nych łach­ma­nów, tor­fu z bied­nych islandz­kich domów, resz­tek sznur­ka do wędek, za któ­ry moż­na zapła­cić gło­wą. Tak suge­styw­ne opi­sy bie­dy spra­wia­ją, że książ­kę moż­na posta­wić raczej obok Orka­na niż Sienkiewicza.

I śmiesz­ne, i strasz­ne, i wzru­sza­ją­ce. To jest praw­dzi­wa lite­ra­tu­ra, a nie jakiś erzac.

5/6

PS. Na zdję­ciu poza książ­ką pięk­ny pies dla wzbu­dze­nia aten­cji w social mediach. Jed­nak nie war­to prze­oczyć czwar­tej pły­ty Pete­ra Gabrie­la w tle, któ­rą uwiel­biam. Nie słu­cha­łem tego ze 20 lat, ale kupi­łem używ­kę i wszyst­ko mi się przy­po­mnia­ło. Zupeł­nie nie pasu­je do książ­ki, bo jest roz­grza­na afry­kań­skim żarem, ale co zrobić.

Try­lo­gia dworsko-łotrzykowska, czy­li “Dzwon Islan­dii” Hal­l­dó­ra Laxnessa
Facebooklinkedintumblrmail