Nawiedzony dom i przypowieść o starzeniu się — “Urodziny” Weroniki Murek

Weronika Murek - Urodziny
Pisarka już znana i ceniona (za opowiadania oraz dramaty), ale powieść pierwsza w dorobku. I jest to rzecz udana, wykorzystująca klasyczny schemat powieści grozy o nawiedzonym domu, ale mówiąca o czymś innym.

Debiu­tanc­ki zbiór opo­wia­dań Wero­ni­ki Murek — Upra­wa roślin połu­dnio­wych meto­dą Miczu­ri­na — był olśnie­wa­ją­cy. Zbiór dra­ma­tów Fein­we­in­ble­in świe­żut­ki i zna­ko­mi­ty. W porów­na­niu z tymi for­ma­mi pierw­sza powieść pisar­ki wypa­da dość tra­dy­cyj­nie, bo wyko­rzy­stu­je sche­mat dość okle­pa­ny — nawie­dzo­ny dom. Ale Murek już przy­zwy­cza­iła czy­tel­ni­ków, że u niej wszyst­ko musi być dziwaczne.

No i jest. Niby opo­wieść gro­zy, ale jed­nak bar­dziej pro­za życia. Bo Uro­dzi­ny rów­nie dobrze moż­na czy­tać jako powieść gatun­ko­wą o współ­ist­nie­niu żywych ze zmar­ły­mi, jak i cał­kiem reali­stycz­ną opo­wieść o sta­rze­ją­cej się arty­st­ce, któ­ra pra­cu­je o wie­le za dużo.

War­stwa z gro­zą: do boha­ter­ki przy­cho­dzą duchy dzie­ci, ona pró­bu­je jakoś odgrze­bać ich histo­rię, dowie­dzieć się, co to za nie­let­nie upio­ry, ale jakoś nie wycho­dzi, więc po pro­stu uczy się jakoś z nimi sobie miesz­kać w spo­ko­ju. Może ma uro­je­nia, może nie. Ale wła­ści­wie to nie wyglą­da na to, choć wia­ry­god­nej dia­gno­zy lekar­skiej nie ma. Czy­li że raczej duchy. Fajnie.

War­stwa ze zwy­kłą pro­zą: zbe­le­try­zo­wa­na kry­ty­ka kul­tu­ry zapier­do­lu (poję­cie zapo­ży­czo­ne z książ­ki Zofii Smełki-Leszczyńskiej), któ­ra naka­zu­je nawet arty­stom (tu: aktor­ka) pra­co­wać za dużo, ponad siły, bez poczu­cia sen­su tych wysił­ków poza koniecz­no­ścią opła­ce­nia rachun­ków, co tym razem pro­wa­dzi nie tyl­ko do wypa­le­nia zawo­do­we­go i wyczer­pa­nia orga­ni­zmu, ale nawet do uro­jeń — boha­ter­ce wyda­je się, że widzi tajem­ni­cze oso­by, ktoś jej sprzą­ta w domu i pod­rzu­ca waliz­kę, a wresz­cie do jej domu wpro­wa­dza­ją się zmar­łe dzieci.

Któ­ra war­stwa jest praw­dzi­wa? Obie. Czy­li wszyst­ko się zga­dza, książ­ka jest dobra, a że Murek wła­da języ­kiem pol­skim w stop­niu znacz­nie wyż­szym niż więk­szość rodzi­mych pisa­rzy, nie mogłem jej sobie odmówić.

5/6

PS. Kocham zespół Free. Szko­da, że ist­niał tak krót­ko. Jak mi smut­no, to słu­cham w kół­ko. Jak mi dobrze, to też. A na kon­cer­tów­ce naj­bar­dziej wzru­sza mnie ten fragment:

Nawie­dzo­ny dom i przy­po­wieść o sta­rze­niu się — “Uro­dzi­ny” Wero­ni­ki Murek
Facebooklinkedintumblrmail
Tagged on: