Smutek historii po czesku, czyli “Café Slavia” Oty Filipa

Cafe Slavia - Ota Filip
Wyciągnięta z archiwów powieść czeskiego pisarza, choć napisana na emigracji po niemiecku. Z 1974 roku. Jak się okazuje, porywająca i hipnotyzująca. Śmiech, nostalgia za minionym blaskiem belle epoque i dojmujący smutek.

Punkt wyj­ścia jest absur­dal­ny. Jakiś czło­wiek spo­ty­ka codzien­nie na Moście Karo­la nie­zna­jo­me­go. Po iluś­tam latach nie­zna­jo­my przed­sta­wia się jako Niko­laus hra­bia Bele­cre­dos i zaczy­na opo­wia­dać swo­ją histo­rię w nie­zli­czo­nych odcin­kach. Krót­kich jak przej­ście przez Most Karola.

I mówi, i mówi, i mówi. O tym, jak w jed­nej z pra­skich kamie­nic poznał Leni­na przed rewo­lu­cją. O swo­ich roman­sach nie­zli­czo­nych, a z każ­de­go nie­mal sto­sun­ku pocho­dzi­ło jakieś dziec­ko. Tych dzie­ci jest tam oko­ło set­ki. O towa­rzysz­kach, faszy­stach, szpic­lach i ludziach z minio­nej epo­ki. O komu­ni­zmie, woj­nie i real­nym socja­li­zmie. O dziw­nych spo­tka­niach w pra­skiej Café Sla­vii (miej­scu auten­tycz­nym aku­rat). Wszyst­ko w opa­rach absur­du, wszyst­ko nie­zwy­kle przerysowane.

A jed­nak jest w tej histo­rii przy­naj­mniej kil­ka momen­tów przej­mu­ją­cych, wła­ści­wie lirycz­nych. Głów­nie wte­dy, gdy Niko­laus hra­bia Bele­cre­dos opo­wia­da o swo­ich daw­nych, skrzyw­dzo­nych, krzyw­dzą­cych, zapo­mnia­nych, a cza­sa­mi bar­dzo pamię­ta­nych kochan­kach. Jak roz­ma­wia z ducha­mi zmar­łych, a może cza­sa­mi po pro­stu nie­obec­nych dzieci.

I wia­do­mo, że to wszyst­ko nie­re­ali­stycz­ne, bo tak się nie da. Że to nie praw­dzi­we kochan­ki i praw­dzi­we dzie­ci, tyl­ko jacyś roz­ma­ici ludzie porwa­ni przez nurt histo­rii wdzie­ra­ją­cej się w codzien­ność. Jak gdy­by hra­bia mówił: te wszyst­kie dzi­wacz­ne posta­ci to moje dzie­ci, bo nas wszyst­kich wessał odmęt na pogra­ni­czu cze­skiej i nie­miec­kiej kul­tu­ry w dobie faszy­zmu i komunizmu.

Pięk­na, dzi­wacz­na opo­wieść, zde­for­mo­wa­na jak jej boha­te­ro­wie. War­to wysłuchać.

5/6

PS. I pięk­na, dzi­wacz­na pły­ta. The Cru­shed Velvet Apo­ca­lyp­se. Jed­na z naj­lep­szych, jakie mam. A oczy na obu okład­kach ład­nie kore­spon­du­ją. Pro­szę posłu­chać nume­ru, któ­ry na ory­gi­nal­nym winy­lu, któ­ry dziw­nym tra­fem ostat­nio zdo­by­łem, ten wspa­nia­ły album koń­czy. Na CD są jesz­cze bonu­sy, ale ja wolę, jak całość wień­czy zło­wróżb­ne New Tomor­row:

Smu­tek histo­rii po cze­sku, czy­li “Café Sla­via” Oty Filipa
Facebooktwitterlinkedintumblrmail