Nie powiem, że z zapartym tchem czekałem na pierwszą od dawna książkę Zadie Smith. Nie czekałem. Ale skoro wyszła, to z przyzwyczajenia przeczytałem przy pierwszej sposobności. Bawiłem się dobrze.
Zadie Smith po raz pierwszy porzuciła hiperrealistyczną konwencję opowiadania o zwykłym życiu, która to konwencja zbanalizowała się ostatnio, bo wszyscy tak piszą, ale przecież słynne Białe zęby były jedną z tych książek, które niegdyś wytyczyły ramy tego typu narracji. I tak, jest pierwsze zaskoczenie — jako budulec autorka wykorzystała powieść wiktoriańską. Bardzo sexy, moim zdaniem.
Punkt wyjścia to życie drugorzędnego, a właściwie trzeciorzędnego pisarza, Williama Harrisona Ainswortha, który niegdyś był bardzo popularny, rywalizował z Dickensem, a sto lat później nie było w sprzedaży wznowienia żadnej z jego powieści. I to po angielsku! Na polski chyba nigdy nikt niczego nie przetłumaczył, bo po co. To nie były dobre książki. Dickens pojawia się jako bohater drugoplanowy, a jest ukazany wielce dowcipnie, bo nikt go tam nie lubi. Fajnie? Fajnie.
Wątek drugi to głośny w drugiej połowie XIX wieku proces przeciwko fałszywemu sir Rogerowi, którego statek miał się rozbić na morzu. Chodziło oczywiście o majątek. Sam proces nudny jak flaki z olejem, ale opinię publiczną z wielu powodów elektryzował. Dla Zadie Smith stał się okazją do pokazania problemów świata postkolonialnego w samym zarodku, gdy kolonie się rozpadały. I swoistych stosunków między Anglią i Jamajką. Ważny z przyczyn osobistych. Plus pojawia się ciekawy bohater, były niewolnik. I to wszystko też jest okej.
Ale prawdziwą bohaterką tej książki jest kobieta. Eliza Touchet, gospodyni marnego pisarza, pierwsza czytelniczka jego tekstów, wyrzucająca do kominka krytyczne recenzje i trochę korektorka, choć niewiele da się poprawić w takim pakiecie grafomanii. Ale też jego niegdysiejsza kochanka. I protofeministka. Działaczka na rzecz abolicjonizmu. Postać częściowo fikcyjna, ale w porównaniu z ukazanymi w powieści literatami — jedyna naprawdę warta uwagi. Intrygująca.
Jednak szkoda, że Zadie Smith nie pociągnęła konwencji powieści wiktoriańskiej w jej XIX-wiecznej wersji, z linearną, tradycyjną narracją, która przecież zawsze działa. Zamiast tego narracja jest poszatkowana na malutkie drobinki, skaczemy z historii w historię, raz jesteśmy w latach 30., za chwilę w 70., przez chwilę Ainsworth lubi Dickensa, młodego i uroczego człowieka, a za chwilę myśli o nim z niechęcią jako o starym dziadu, bo jest zazdrosny, i tak ciągle. Mnie to zmęczyło. Bo ta konwencja już wcale nie jest świeża. Zdążyła się znudzić. A jeśli autorka wystawia mnie na męki związane z ciągłym układaniem puzzli (które toleruję tylko w postaci postmodernistycznej literatury, prawdziwych puzzli z pudełka nie cierpię), to muszę czuć, że robię to po coś. W Oszustwie ten zabieg wydaje się raczej efekciarstwem, bo nie jest umotywowane pogłębieniem wymowy tekstu.
A może tylko marudzę, bo jestem tym zmęczony i w literaturze, i w kinie.
Bo poza tym Oszustwo to dobra rozrywka. Nie arcydzieło, ale dobra, niegłupia rozrywka. Warto tam zanurkować.
4/6
PS. Dzisiaj dorzucam Fontaines D.C., bo to bardzo dobry zespół, a na urodziny dostałem od moich dzieci ich najlepszą płytę. Reprezentują nurt zwany brexitcore i są z Dublina. Razem z powieścią Zadie Smith mamy zatem Anglię, Jamajkę i Irlandię. Podoba mi się ten zestaw.




