Najlepsze książki Krzysztofa Vargi to te o podróżowaniu i jedzeniu. Nikt tak pięknie nie pisze o spożywaniu posiłków i piciu rozmaitych alkoholi jak on. A że o Węgrzech były już trzy książki, przyszedł czas na północną Francję.
Nie ma tu wciągającej narracji, napięcia, fajerwerków. I dobrze. Krzysztof Varga jedzie dokądś samochodem, zwiedza jakieś muzeum czy pole bitwy (głównie te związane z dwiema wojnami światowymi, ze szczególnym wskazaniem na pierwszą), wchodzi do starej katedry, opisuje figurę jakiegoś świętego albo pisarza, Czasami cytuje Flauberta, czasami myśli o Prouście, ale pomiędzy tym wszystkim je przewspaniałe lub też obrzydliwe rzeczy, popija cydrem albo czymś innym, stacza nierówną walkę z niezrozumiałym parkometrem albo po prostu wchodzi do supermarketu po kanapkę, którą zje w samochodzie.
A mi się to wszystko podoba.
Daje mi radość czytanie o architekturze sakralnej podziwianej przez kogoś, komu obce uniesienia religijne, ale lubi historię i ładne rzeczy. Albo rzeczy brzydkie, koszmarne, nieudolne, co Varga też chętnie opisuje z ukontentowaniem, a mi to przypomina moje wycieczki z przyjacielem, podczas których robimy sobie zdjęcia z głupimi pomnikami.
Przy okazji Varga zwiedził za mnie tysiące muzeów i kościołów, których ja nie zwiedzę, ale już nie muszę. I opowiada o tym wszystkim nawiązując do pisarzy, których czytaliśmy obaj, więc nie musiał ich za mnie czytać, i to również mnie cieszy.
I ten kwiecisty styl przy opisywaniu wyjątkowo brzydkich pomników albo wyjątkowo pysznych dań i napojów! A najlepsze jest zdanie o takim jednym cydrze, smakującym jak utrata niewinności, gdy młodzieniec staje się mężczyzną i wtedy po raz pierwszy dociera do niego świadomość, że jednak nie jest nieśmiertelny i kiedyś naprawdę umrze.
4,5/6
PS. Płyta Genesis bez związku, po prostu bardzo ją lubię. Ale jakoś przypadkowo wyszło, że brzydcy święci z okładki książki dobrze korespondują z naiwnie bajkowym pielgrzymem z Trespass.



