Brudny realizm w destylacie — “Oto początek naszej historii” Tobiasa Wolffa

Wolff - Oto początek naszej historii
Seria Czarnego z amerykańskimi opowiadaniami od początku opierała się na porządnej selekcji i dobrze wygląda na półce (eleganckie wydanie, ładne okładki). Ten tomik jest jak dotąd najlepszy, bo niemal każde opowiadanie Wolffa mogłoby stać w Sèvres pod Paryżem jako wzorzec tej formuły.

A jest ona nastę­pu­ją­ca: zwy­kli ludzie wyko­nu­ją jakieś zwy­kłe czyn­no­ści i pro­wa­dzą raczej codzien­ne roz­mo­wy, ale z jakie­goś powo­du wykro­jo­na przez pisa­rza sytu­acja mówi coś waż­ne­go, sta­no­wi jakąś esen­cję życia, któ­ra nagle zosta­je zagęsz­czo­na i skra­pla się w puen­cie (tak, opo­wia­da­nie powin­no mieć punkt kul­mi­na­cyj­ny, jak kazał Boc­cac­cio w Soko­le, o czym wie­lu auto­rów współ­cze­snych nie pamię­ta) jak desty­lat. W zbior­ku Tobia­sa Wolf­fa jest takich tek­stów kilkanaście.

Tak jest na przy­kład w tek­ście o gościu, któ­re­go wszyst­ko wku­rza w kolej­ce do okien­ka ban­ko­we­go. Typ zacho­wu­je się iry­tu­ją­co, wcho­dzi w kon­flikt z sąsiad­ką, a gdy oka­zu­je się, że wła­śnie zaczy­na się napad na bank, nie umie wyjść z głup­ko­wa­te­go nastro­ju, mówi dwa sło­wa za dużo i dosta­je kulę w łeb. W tym momen­cie rze­czy­wi­stość gęst­nie­je, kula powo­lut­ku prze­la­tu­je jak w tele­dy­sku Kor­na, a boha­ter przy­po­mi­na sobie sce­ny z dzie­ciń­stwa, z któ­rych ostat­nia opar­ta jest na pomył­ce języ­ko­wej. Majstersztyk.

A moje ulu­bio­ne opo­wia­da­nie jest o nasto­lat­ku, któ­re­go mat­ka oducza noto­rycz­ne­go okła­my­wa­nia roz­mów­ców, ku swo­je­mu stra­pie­niu, a czy­tel­nik zasta­na­wia się, o co tu w ogó­le cho­dzi, aż wresz­cie w puen­cie gów­niarz opo­wia­da zna­jo­mym, że jest dziec­kiem zamor­do­wa­nych nie­gdyś w Tybe­cie misjo­na­rzy, a następ­nie uda­je, że mówi coś po tybe­tań­sku. I wresz­cie śpie­wa w wymy­ślo­nym tybe­tań­skim. Moja sąsiad­ka opa­dła na opar­cie i zamknę­ła oczy, póź­niej w jej śla­dy poszli inni, a ja śpie­wa­łem im w jakimś języ­ku, z pew­no­ścią pra­sta­rym i świę­tym. Ładne?

Ame­ry­kań­ski brud­ny realizm (dir­ty realism) był w latach 70. i 80. wyra­zem bun­tu prze­ciw post­mo­der­ni­zmo­wi, któ­ry osią­gnął już wszyst­ko, co naj­lep­sze i powo­li opa­dał w nużą­cy beł­kot. Dziś ten sam brud­ny realizm sto­so­wa­ny w nad­mia­rze spra­wia, że pro­za współ­cze­sna sta­je się coraz bar­dziej męczą­ca. W tym tomie mamy kon­wen­cję wyde­sty­lo­wa­ną, a świe­żą jesz­cze i atrak­cyj­ną. Wcho­dzi bez popitki.

5,5/6

PS. Na okład­ce obraz z pięk­nym psem, no to cyk, fot­ka z innym pięk­nym psem. A tak poza tym wyszła nowa pły­ta The Young Gods, to pro­szę posłu­chać, bo świetna:

Brud­ny realizm w desty­la­cie — “Oto począ­tek naszej histo­rii” Tobia­sa Wolffa
Facebooklinkedintumblrmail