Kolejny tomik z zestawu opowiadań amerykańskich Czarnego. Dobrze się ta seria zaczęła, a teksty Lucii Berlin są znakomite — sugestywne, przejmujące, znakomicie napisane.
Co w zasadzie mnie trochę wybija z mojej strefy komfortu, bo tyle się na tym blogu nagadałem, że nie lubię opowiadań. Tym razem tomiszcze jest opasłe (prawie 500 stron), teksty krótkie, więc jest ich bardzo dużo, co zwiastuje przytłoczenie. Ale tak nie jest. Może dlatego, że tym razem nie jest to kilkadziesiąt krótkich form o różnych bohaterach, do których czytelnik nie ma szans się przywiązać. W zasadzie wszystkie są o jednej osobie, a całość jest zdecydowanie autobiograficzna, więc Instrukcję dla pań sprzątających czyta się prawie jak powieść.
Bohaterka Lucii Berlin pracuje w różnych miejscach (m.in. w szkole wyznaniowej, jako sprzątaczka, jako pielęgniarka na oddziale), tak jak autorka. I tak jak ona chleje. Dlatego też miejsce akcji znacznej części tych opowiadań to sklep monopolowy.
Są też postaci drugoplanowe — matka, dziadek, siostra. Tylko ta ostatnia nie chleje, ale śmiertelnie choruje. Tematyka zabawna nie jest, ale Lucia Berlin opowiada tak, że wkrada się sporo dyskretnego humoru. Na przykład w tekście o tym, jak zostawiła po pijaku auto na luzie, a gdy spała, to samochód stoczył się po ulicy i wyrżnął w pojazd kolegów, którzy tłumaczyli policjantowi, że nie można jej wlepić mandatu za jazdę pod wpływem, bo przecież nie prowadziła. Zmysłowo bywa rzadko, ale jest tu piękny tekst o romansie z nurkiem, z piękną sceną underwater love. Ale kończy się jak zwykle — koniec baśni, a facet naciąga ją na kasę, żeby kupić nową łódź.
Styl przypomina neorealistyczny obraz z okładki. Zwykle takiego nie lubię. Tym razem zostałem kupiony. Chyba zadecydowało połączenie szczerości z talentem literackim. Tym, że to nie jest kolejne wyznanie o kiepskim życiu, z użalaniem się nad sobą, tylko malowanie stylowych miniatur z życia, dopracowanych, dobrze się ze sobą komponujących jak na porządnej wystawie, ale też broniących się jako osobne całości. Jedne są ciekawsze, inne mniej przykuwają uwagę, ale całość to udana wizyta w galerii. Warto kupić bilet.
4/6
PS. Odkopałem ostatnio parę starych płyt u przyjaciela w kartonie i tam był m.in. pierwszy album The Chemical Brothers, których kiedyś lubiłem bardziej niż teraz. Jakoś mi się z tym american life dobrze komponuje, fotki z książeczki też mogłyby znaleźć się na tej samej wystawie.