Tegoroczną pierwszą falę upałów jak z południa Stanów przetrwałem dzięki wodzie z sokiem, odkrytemu basenowi przy poznańskiej Arenie i Braciom Sisters Patricka DeWitta. Chociaż było ciężko, nawet zacząłem słuchać southern rocka.
Właściwie sam fakt wsunięcia do odtwarzacza płyty z southern rockiem to jakiś symptom udaru słonecznego. I to mi pasuje do fabuły Braci Sisters. Bo to jest tak: dwóch braci-zabijaków przemierza Dziki Zachód w symbolicznym kierunku — z Północy na Południe, z Oregonu do Kalifornii. Mają do wykonania zlecenie — trzeba wysłać na lepszy świat jednego cwaniaka, co to nie chciał się podzielić przepisem na miksturę pokazującą, w której części rzeki leży złoto.
Going to California
Po drodze doświadczają różnych surrealistycznych przygód, np. padają ofiarą czarów przypadkowo napotkanej wiedźmy, walczą z majakami po ukąszeniu przez gigantycznego pająka, przeżywają uniesienia erotyczno-metafizyczne w pewnym burdelu itd. Raz na jakiś czas ktoś wygłasza przemowę jak z filmów Tarantino, chociaż z reguły są one krótsze. W ogóle sporo jest w tej książce podobieństw do Django i do postmodernistycznej konwencji kina Tarantino. Pewnie dlatego, że obaj twórcy znali Dziki Zachód głównie z filmów na kasetach video. Gdzieś przy lekturze zamajaczyły mi podobieństwa formalne do Bakunowego faktora Johna Bartha, pewnie dlatego, że i Barth, i DeWitt mistrzowsko wykorzystywali klisze z literatury gatunkowej, mieszając przy tym całkiem nowy, lekko halucynogenny wywar. Ale głowy bym za to podobieństwo nie dał, może to przez czytanie na upale.
Przyjemność lektury bierze się z umiejętnego wykorzystania przez DeWitta klisz literackich i filmowych, balansowania na granicy kiczu i twórczej dekonstrukcji, a także z poczucia, że tak urządzonego świata nie da się traktować serio. I stąd np. przydługi niezrealizowany projekt napisu nagrobnego, który kończy się następująco: Tak naprawdę większość ludzi to imbecyle, ale Morris taki nie był. Powinien był żyć dłużej. Miał jeszcze wiele do dania. A jeśli istnieje jakiś Bóg, to kawał z niego sukinsyna.
Southern gothic
Albo weźmy taki wątek erotyczny. Bohater-narrator czuje, że miłość jest blisko, gdy widzi fałdę sukni wciśniętą między pośladki dziewczyny: usunęła ją jednym eleganckim pociągnięciem – dla niej był to bezrefleksyjny, automatyczny gest, ale ja poczułem, że miałem wielkie szczęście, mogąc zobaczyć coś takiego. Patrick DeWitt nie byłby jednak sobą, gdyby nie przełamał stylu jakąś odpowiednio zmanieryzowaną kliszą, np. z litratury southern gothic: była bardzo smutna i piękna, a jej oczy zrobiły się wilgotne i ciężkie od pudru i starożytnych zaklęć.
Dodam jeszcze, że tajemna mikstura służąca do lokalizowania złota w rzece wywołuje objawy przypominające chorobę popromienną, i to taką, która pojawia się niemal natychmiast po kontakcie z promieniotwórczym izotopem. I to wszystko dokładnie w połowie XIX wieku, gdzieś w okolicach ogarniętej gorączką złota Kalifornii!
Dawno się tak nie ubawiłem. Serdecznie polecam na upały (podobno w połowie przyszłego tygodnia ma być jeszcze gorzej), ale złego gustu w doborze muzyki ode mnie nie ściągajcie, to ślepy zaułek.
4/5
PS. Na tej ziemi śmierć podąża za każdym.