Najnowsza premiera z Pauzy to przyjemna i dobrze skonstruowana powieść, która się czyta sama. Dobra propozycja na wakacje.
Na talerz dostajemy nie do końca dopowiedziane historie o zagubionych lub dziwnym trafem odnalezionych: książkach, mapach i kompasie. Są przypadkowo natykający się na siebie ludzie, których losy okazują się dość do siebie podobne. Są pojawiające się nagle lub równie nagle odchodzące dziewczyny. Wszystko to jest urocze jak oldskulowe komedie romantyczne z lat 90., ale bez konwencji komedii romantycznej. Raczej poszukiwanie tożsamości, coś jak w Biegunach Tokarczuk, tylko o lżejszym ciężarze gatunkowym.
Potrawa jest smaczna i lekkostrawna, ale też dobrze doprawiona, bo to poszukiwanie tożsamości rozgrywa się gdzieś pomiędzy kanadyjskimi Inuitami i piratami z Karaibów. Czyli jest kuchnia fusion. Fajnie.
Szef kuchni jest dobrym fachowcem — coś ciągle bohaterów gna, popycha do przodu, jest w ich losach jakaś metafizyczna potrzeba ruchu i poszukiwania siebie. Dzięki temu kolejne epizody powieści zmieniają się jak w kalejdoskopie, książka jest żywa i wciągająca. Co we współczesnej powieści wcale nie jest takie częste. Dobre sosiki sprawiają, że wszystko wchodzi gładziutko i nawet nie zauważamy, jak łykamy jakiś twardawy kawałek. Na przykład brak indywidualizacji języka w scenie ze spożywaniem wysokoprocentowego alkoholu. Bohater pije rum szklankami, chociaż nie umie tego robić. Narrator wspomina, że typ robi się coraz sztywniejszy, ale w jego języku w ogóle tego nie słychać — przemowa toczy się tak samo, jak przed spożyciem. Wreszcie postać kończy zdanie i ląduje dziobem na mapie rozłożonej na podłodze. No cóż, zdarza się.
Za to narrator nie przynudza, a jak już czyni jakieś obserwacje, to z reguły ciekawe. Na przykład takie:
Ziewając, zastanawiam się, skąd może pochodzić ta sól. Prawdopodobnie z Wysp Magdaleny. Solny cykl to cudowna ilustracja marności istnienia: sól, cierpliwie nawarstwiająca się w oceanie przez miliony lat, wydobywana przy użyciu dynamitu, miażdżona na kryształki i przewożona masowcem, trafia do odśnieżarek, które zasypują nią cały krwiobieg Montrealu, po czym spływa ściekami z powrotem do oceanu. Marność nad marnościami.
Też tak czasem patrzę na świat. Nie ciągle, bo można by zwariować.
No to co, bierzcie Nikolskiego do plecaka, książka akurat na plażę albo pod namiot. A żeby było dziwniej, można czytać przy ambiencie Astrokota. To wspaniała podróż w odległe galaktyki, ale można ją odbyć na kanapie, z mruczącym kotem. Bo od Mruczydła się zaczyna, posłuchajcie sobie:
3,5/5