Mikropowieść brazylijskiego pisarza o żydowskich korzeniach, analiza kompleksu ocalonych z Auschwitz. Dobre uzupełnienie rozmów Grynberga z ludźmi ocalałymi z holocaustu.
Nie jest to rzecz przyjemna w lekturze, bo wysokie stężenie traum i nieszczęść przypadających na fragment tekstu wymaga od czytelnika dość dużej odporności, a o nią teraz trudno, z szalejącym covidem, zmrokiem po piętnastej trzydzieści i ogólną beznadzieją. A tu Auschwitz, alkohol, depresja i przemocowe tematy w jednym, skondensowanym tomiku.
Zatem jest to rzecz dla ludzi o mocnych nerwach (ja się do nich ostatnio wybitnie nie zaliczam). Przeczytałem jako uzupełnienie lektur Grynberga właśnie. I ze względu na przekład, bo co Charchalis tłumaczy, a mi w ręce wpadnie, to czytam. Ma u mnie nieograniczony kredyt zaufania za nowego Don Kichota.
Trzy odsłony spadania
Pierwsza — dziadek po Auschwitz, piszący dzienniki maniaka, w których reifikuje wszystko i wszystkich (kobieta sprowadzona do funkcji obsługiwania domu i robienia tak, żeby było cicho). Druga — ojciec z depresją. Trzecia — pijący od dziecka wnuk, od którego odchodzą kolejne żony w związku z przemocą domową.
Proustowską magdalenką są urodziny kolegi, na których chłopaki podrzucają go czternaście razy (jak na bar micwie, ale kolega jest gojem), a potem puszczają. Kolega się cały łamie. Jest w tym gest desperacki, ksenofobiczny i rasistowski. Wszyscy sprawcy są dziećmi ocaleńców z Europy.
Dziedziczenie traumy
Nasz bohater jednak jest refleksyjny i próbuje jakoś koledze ten czyn wynagrodzić. W dość osobliwy sposób. Wikła się w kolejną przemocową sytuację, zmieniając razem z nim szkołę. Teraz jest jedynym Żydem wśród gojów, a kolega podrzuca mu do plecaka rysunki z Hitlerem:
W wieku czternastu lat samotnie popijałem whisky, ponieważ także zacząłem widzieć siebie w tych wspomnieniach. One były w rysunkach z Hitlerem, w liścikach na temat mamy João, w pewności, że z ich powodu nigdy więcej nie będę mógł być kolegą João i zmienię szkołę, i poznam innych ludzi, i dalej będę żył, nic nie wiedząc o tym, co stało się z João, czy żyje (Auschwitz), czy dalej mieszka w Porto Alegre (Auschwitz), czy ma dzieci (Auschwitz), czy został lekarzem albo adwokatem, albo konduktorem w autobusie (Auschwitz)…
Wszystko staje się jakimś zaklętym kręgiem traum, z którego nie ma wyjścia — alkohol nie pomaga, a nawet w szczęśliwych związkach w bohaterze odzywa się damski bokser. Niby można mu współczuć, ale jakoś nie bardzo.
Jak przestać spadać?
Nie ma na to recepty. Niby jakąś szansę daje rodzina (mieć dziecko to zostawić za sobą bezsensowność doświadczenia ludzkiego we wszystkich czasach i miejscach, jakby straciło znaczenie, w jaki sposób ta bezsensowność się przejawia w życiu każdego, i w tym, jak każdy stara się i daje radę uwolnić się od niej), ale ta historia nie może się skończyć dobrze. Michel Laub pewnie szuka ratunku w literaturze (książka jest w jakiejś części autobiograficzna).
Na pewno jest to pozycja wartościowa, daleka od łzawego holocaustowego melodramatu (jakich teraz na półkach pełno) i interesująca formalnie — tekst jest podzielony na króciutkie, zwarte bloki, jak niegdyś proza poetycka. I oczywiście świetny przekład Charchalisa. Rzecz warta uwagi, choć nie dla każdego.
4,5/6
PS. Na zdjęciu płytka polskiego zespołu The Freuders (fajna nazwa bendu). Okładka sugerowałaby emo, dlatego świetnie mi podpasowała do jesieniarskiego zdjęcia, ale to uczciwe okołometalowe klimaty. No, ostatni kawałek trochę emo, ale ja wolę ten o Marii Stuart: