Koszmarna historia o drewnianym koźle mieszkającym w umyśle bohatera to bardzo sugestywny miks folkloru i grozy. Trudno się oderwać.
Miałem dać sobie spokój z książkami z głównego nurtu, bo zwykle są rozczarowujące. Dla Dżozefa zrobiłem wyjątek — skusił mnie Conrad. Mam takiego kumpla, który czyta absolutnie wszystko, co ma związek z Josephem Conradem i z reguły udaje mu się mnie namówić na to samo. Z tego powodu ostatnio na mojej półeczce wylądowała książka Joseph Conrad i narodziny globalnego świata (czeka w kolejce). A tu proszę, Małecki napisał kiedyś powieść, której znaczna część udaje nienapisaną ostatnią powieść autora Jądra ciemności. I jeszcze mówili w internecie, że ta powieść jest lepsza od kilku następnych na liście podmiotowej, a np. taki Dygot był niezły.
I co? Powiem tak — Małecki zaskoczył mnie na plus. Historia gościa zmagającego się z demonem w swojej głowie, przybierającym postać wyrzeźbionego z drewna, groteskowego kozła jest znakomita.
Conrad revisited
Jeszcze lepszy jest pomysł na to w jaki sposób bohater zagłusza demona — czyta w kółko powieści Conrada (te prawdziwe). Na plus trzeba też zaliczyć konstrukcję książki: historia z Drewniakiem opowiadana jest kolegom przez pacjenta w sali szpitalnej jako nieistniejąca ostatnia książka Conrada, chociaż z konwencją Tajfunu nie ma absolutnie nic wspólnego. Może poza samą sytuacją opowiadania (u Małeckiego gada Stanisław, u Conrada Marlow, ale zawsze jest to relacja mówiona).
I całe szczęście, że Małecki nie podrabia Conrada. Tak jest zabawniej i bardziej wiarygodnie. Propsy.
Dżozef, nie Joseph
Bardziej kuleje ta część realistyczna. Nie obchodzą mnie w ogóle losy pacjentów szpitala, ich kłopoty rodzinne i erotyczne przygody. Nie interesuje mnie ich świat. Są nudni i bezbarwni. Poza tym odnoszę wrażenie, że Małecki nie bardzo wiedział, jak zakończyć tę historię z demonicznym Drewniakiem. Nie będę spojlerował, zaznaczę tylko, że rozwiązanie akcji niesie ze sobą głęboki smutek. Literatura zwycięża, ale poza nią istnieją tylko smutny Stachu i smutny Grzechu.
Tak czy siak — pół Dżozefa to wspaniały etnohorror balansujący na granicy między cepelią i Lśnieniem. Choćby z tego powodu warto do niego sięgnąć. No i jest to literatura broniąca prawa do tworzenia fikcji autotematycznych, opowiadania dla samego opowiadania. Tego mi ostatnio brakuje. Nie tylko u modnych i dobrze sprzedających się pisarzy.
4/6
PS. Jak straszny kozioł, to i black metal. Nie mam tego na cedeku, więc wrzucam zdjęcie z ciastem, insta style. Ale z Venomem na głośnikach, więc lekko nie ma: