Drugi tom Dziennika Máraiego to świadectwo poszukiwania sensu w świecie po katastrofie, najpierw na emigracji we Włoszech, a później w Nowym Jorku. Węgierski Mistrz znajduje lekarstwo na rozpacz, ale przy okazji się radykalizuje.
Dla Máraiego katastrofą był całkowity upadek cywilizacji i kultury Zachodu podczas II wojny światowej. A zaraz po wojnie nastąpiła druga katastrofa — przejęcie Węgier przez blok radziecki i komunizm. Z kolei prywatną katastrofą była dla niego konieczność opuszczenia ojczyzny, co poniekąd oznaczało również banicję intelektualną — Márai postrzegał swoją literaturę w romantyczny sposób, jako sumienie narodu. Dziennik 1949–1956 jest wyrazem każdego z tych nieszczęść, a rozterki emigracyjne wypełniają go niemal w całości.
Dla Máraiego kultura po Holocauście i po stalinizmie pełni rolę drogowskazu pozwalającego odnaleźć dawne, utracone wartości. Różewicz w Ocalonym pisał: Szukam nauczyciela i mistrza / niech przywróci mi wzrok słuch i mowę. Márai też szuka nauczyciela i mistrza. I znajduje. Jest to katolicki Bóg w wydaniu franciszkańskim. I to właściwie nawet nie Chrystus, raczej nauki św. Pawła. One są odtrutką na komunizm (całkiem trafnie zdiagnozowany jako dyktatura garstki inteligentów uzurpujących sobie prawo do reprezentowania proletariatu) i faszyzm, którego konsekwencją była Zagłada.
Problem w tym, że Márai nie ma najmniejszego zrozumienia dla tych, którzy myślą inaczej (a o czytelnikach amerykańskiej literatury po prostu myśli z pogardą). Czuje się pokrzywdzony i to przekonanie o byciu zdradzonym przepełnia pisarza niepokojąco mocno. Zwykle pisze na taką nutę: Znajdujemy się dokładnie w takiej samej sytuacji jak w IV wieku po Chrystusie, kiedy to święty Hieronim zrozumiał, że nie warto grać na cytrze przed osłem. Ale czasami, gdy pozbywa się pancerza utkanego z tradycji kultury europejskiej, zdarza mu się np. napisać wprost, że nie rozumie i nie znosi ateistów, bo to straszni ignoranci.
Może to jakiś wzorzec? Może z tego samego powodu polscy intelektualiści z internowaniem w życiorysie tak często wybierają po latach radykalny katolicki konserwatyzm?
Lektura dziennika węgierskigo pisarza na pewno może być jakąś próbą zrozumienia fenomenu konserwatyzmu wybitnych twórców. Trudno się z nią zmierzyć, bo Márai jest bardzo wymagający — zwłaszcza pod względem etycznym. Ale też jakoś próbuje się usprawiedliwić: widziałem lądowanie Lindbergha na lotnisku Le Bourget, dożyłem pierwszego wybuchu atomowego, dowiedziałem się, że uniwersum jest w stadium rozszerzania się (to też nie jest pewne) i jeśli pożyję jeszcze dwadzieścia lat, prawdopodobnie doczekam wyprawy człowieka na Księżyc. (Może nie). Poza tym przeżyłem dwie wojny światowe, rozkwit dyktatur i nihilizm moralny. To nadwyżka mojego życia.
Mimo wszystko warto go wysłuchać, choćby po to, żeby lepiej zrozumieć współczesność. Nawet, gdy Mistrz narzeka trochę za bardzo. Márai żył w czasach, w których spodziewano się rychłego wybuchu III wojny światowej i zagłady nuklearnej. Również z tego powodu jego dziennik to bardzo ciekawe świadectwo.
Tym razem bez gwiazdek, bo się nie da.
PS. Można, choć nie trzeba, czytać z Yannisem Kyriakidesem. Jakoś tak wyszło, że mi się harmonicznie zestroili.