Czwarty tom Dziennika Sándora Máraiego czyta się tak samo jak poprzednie — z przyjemnością, smakując powoli, choć nie zawsze trzeba się z węgierskim mistrzem zgadzać.
Tym razem Márai podpadł mi przy okazji niezliczonych kąśliwych uwag o popkulturze. Autor Maruderów ma do niej stosunek godny Miłosza oraz Ortegi y Gasseta. Nie lubi, nie rozumie, boi się jej. Jego zdaniem popkultura to wyraz bezguścia, intelektualnego i estetycznego uwiądu. Hippisi to jego zdaniem naiwniacy uwiedzeni przez komunizm (ten rodzaj socjopolitycznego spojrzenia jest w jego pismach konsekwentny), a rozgrywająca się w czasie pisania tej części Dziennika kontrkultura nie niesie ze sobą absolutnie nic ciekawego. A mi trochę szkoda, że węgierski pisarz zamiast na Verdiego nie zawędrował na przykład na King Crimson.
Na szczęście tym razem mistrz narzeka coraz rzadziej. Kiedyś, ze dwie dekady wcześniej, narzekał bardzo dużo. Teraz smakuje książki, dzieła sztuki, życie. A czytelnik razem z nim. Relacje z podróży po Rzymie, Wiedniu, Florencji i Sienie są niezrównane. Zapiski na marginesach czytanych książek — zwłaszcza Prousta, którego Márai uważał za autora prawdziwego współczesnego arcydzieła — to esencja pisania o czytaniu.
Są też — jak zwykle — uwagi o polityce i religii. Ale tym razem jest tej religijności mniej. Márai dość precyzyjnie opowiada się po stronie agnostycyzmu, coraz wyraźniej krytykuje każdą z wielkich religii Księgi — za dogmatyzm, fanatyzm i radykalizm. W kontekście islamu pisze tak: to nieprawda, że “religia jest opium ludu”, jak głosił Marks. Religia jest środkiem pobudzającym jak amfetamina (…). Potrafi podniecić do stanu ekstazy, nieświadomego transu, erupcji agresji z pianą na ustach. Wiara nie jest środkiem uspokajającym. Natomiast buddyzm i chrześcijaństwo zostają oskarżone o rozbudzanie lęku przed życiem. Credo Máraiego w tym tomie dziennika — bez fanatyzmu.
Dla chrześcijaństwa pisarz jest jak zwykle najbardziej wyrozumiały, bo lubi schronienie w chłodzie wielkich katedr. Ale już nim się nie zachwyca jak w poprzednim tomie Dziennika. Coś mi jednak mówi, że Márai w latach 70. widział zupełnie odmienne oblicze chrześcijaństwa od dzisiejszego. I to też jest ciekawe.
(bez gwiazdek, ale z uwagą, że Dziennik Máraiego to jego dzieło życia, ważniejsze od beletrystyki)
PS. A na oprawę muzyczną proponuję nową płytę z Hevhetii — labelu mieszczącego się w rodzinnym mieście pisarza. Chociaż dla niego to było zupełnie inne miasto. Michał Zaborski to oczywiście Polak, członek modnego ostatnio ATOM String Quartet, a w Koszycach/Kassie wyszła właśnie jego pierwsza solowa płyta. Proszę słuchać.