Zeszłoroczna laureatka Nagrody Nike, powieść Radka Raka o Jakubie Szeli, wyglądała do mnie nawet z lodówki. I pewnie dlatego odpuściłem ją sobie, gdy było o niej głośno.
Pół roku później weszła przyjemnie jak zimne piwo. Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli przypomina koktajl z trzech składników: powieści historycznej, realizmu magicznego i konwencji Olgi Tokarczuk. Wszystko oczywiście wymieszane z zimnym mlekiem, czyli w tym wypadku z fantastyką. Efekt jest przyjemny, orzeźwiający, przełykamy bez wysiłku jak serek homogenizowany, przyjemność gwarantowana. Nie ma intelektualnej wagi Ksiąg Jakubowych Tokarczuk, nie ma wysiłku przy przedzieraniu się przez faktograficzną warstwę powieści historycznej, nawet tej popularnej, typu sienkiewiczowskiego. Do tego sporo sugestywnej erotyki i romantycznego z ducha folkloru.
Niby ekstra, ale trochę za gładko. Dlatego łapałem się na tym, że zamiast odczuwać męki wyższego rzędu w związku z realiami historycznymi XIX-wiecznej Galicji (których tu bardzo mało), poziewywałem sobie przy kolejnych scenach fantastyczno-magiczno-erotycznych, niczym z Ballad i romansów Mickiewicza, ale czytanych po grzybach przy komputerze. Nie są to moje klimaty. Płyty z psychodelią z lat 70. mi wystarczą.
Tym samym w książce najbardziej doceniam rootsowy charakter opowieści, głęboki związek z ziemią i kulturą chłopską i narrację z perspektywy Szeli — oszukanego przez Austriaków (i węże), a tym samym tragicznego. Reszta to fantasy, seks i fajerwerki (te wszystkie fabularne twisty, że już po kilku nie wiadomo, kto jest Szela, a kto Bogusz). Miłe, dające dużo satysfakcji, ale nie potrzeba mi ich więcej.
3,5/6
PS. Niby kroiło się na jakąś psychodelię typu Aardvark, ale jednak muszę wrzucić coś tłustego i brudnego jak chłopski zagon z XIX-wiecznej Galicji, a jednak — co gorsza — bardzo aktualnego. Brud Draha to jedna z najlepszych rzeczy, jakie ukazały się w tym nieszczęsnym 2020 roku. Niby EP-ka, a nawet więcej na niej mocy niż na nowym Dezerterze.