Powieść Jaroslava Rudiša jest bardzo filmowa — bohater snuje monolog wewnętrzny, a my się zwykle uśmiechamy, ale czasami dyskretnie ocieramy łezki.
Główny bohater-narrator jest uroczym gościem, chociaż dużo konfabuluje. Z jego głową jest coś nie tak, z początku wygląda na dorosłe dziecko po edukacji specjalnej, ale oczywiście kryje się za tym poważniejsze nieszczęście. Na szczęście nie ma depresyjnego klimatu jak ze skandynawskiej literatury najnowszej — w końcu to Czechy. Co nie zmienia faktu, że spora część narracji snuta jest na kanapce u terapeutki (której przy okazji nasz protagonista bezczelnie grzebie w torebce).
I to wszystko jest bardzo OK. Grandhotel jest tragifarsą, ale raczej pogodną. Wśród wątków pojawiają się m.in.: depresja, szaleństwo, niemożność ucieczki, wygnanie Niemców Sudeckich i kilka innych trudnych spraw, a jednak dominuje pogodny ton. Nasz bohater szyje ze starych szmat balon, żeby wreszcie uciec z miasteczka, a my próbujemy mocniej dmuchać, żeby lepiej wiało. W końcu — jak mówi Fleischman — z drobinki kurzu może powstać chmura, a z niej wichura.
Lubię tego bohatera. Rozumiem, że w zasłyszanych tu i ówdzie historiach najbardziej interesuje go, jaka była wtedy pogoda. W końcu światem rządzi pogoda. I lubię jeszcze, jak o każdym szczególe topograficznym Fleischman opowiada tak, by wymienić wszystkie przeszłe nazwy po czesku i niemiecku. On ma obsesję, ale pamięta rzeczy jego zdaniem ważne. W nazwach topograficznych kryje się kawał historii.
A Liberec ma historię bogatą. Było ważnym ośrodkiem i dla kultury łużyckiej, i dla Czechów, i dla Niemców Sudeckich. Miało swój mało chlubny epizod podczas II wojny światowej (było stolicą tzw. Okręgu Rzeszy Kraj Sudetów, który został przez Hitlera wcielony do III Rzeszy przy dużym poparciu miejscowych), a później drugi, również dramatyczny — związany z wysiedlaniem ludzi żyjących tam od wieków. Jaroslav Rudiš ciekawie o tym opowiada. Na przykład zauważa, że kuchnia czeska i niemiecka w sumie niczym się od siebie nie różnią. Nie myślałem o tym, gdy dwa lata temu wciągałem w Libercu traditional Czech meals z obowiązkowymi piwkami.
I powiedzcie, że światem nie rządzi pogoda.
4/6
PS. Na obrazku głównym zwariowana książka, zwariowana płyta (Yellow Snow) i jedna z poznańskich rzeźb od czapy. Do Liberca chętnie wrócę, ale jeszcze nie teraz.