Drugi tomik opowiadań Pablopavo, znanego poza sceną jako Paweł Sołtys, wpisuje się w nurt literatury retro, jakby narrator próbował cofnąć świat do drugiej połowy lat 90.
Nie wiem, czy Pablopavo już powiedział wszystko, co miał do powiedzenia na tematy współczesne, bo niezbyt uważnie śledzę jego twórczość muzyczną, ale odnoszę wrażenie, że jego proza nawiązuje do starych książek Stasiuka świadomie i celowo. Już sam tekst Co się robi, gdy się zostało pisarzem, który ukazał się osobno w cyfrowej książeczce na “Wolnych Lekturach”, wykazuje silne pokrewieństwo z autobiografią Stasiuka sprzed lat. W ten sposób Paweł Sołtys zdaje się tagować swoje teksty — proszę bardzo, tym razem to nie gadanina Pablopavo ani Vavamuffin, tylko stylowa literatura w najlepszym gatunku, bo gardząca literaturą gatunkową.
I dlatego opowiadania Pawła Sołtysa czyta się mniej więcej tak, jak dwie dekady temu czytało się krótkie formy Krzysztofa Vargi (który zresztą bardzo propsował debiut literacki Pablopavo — Mikrotyki), Darka Foksa (chociaż Foks był zabawniejszy) i innych autorów z orbity “Lampy” i “Ha!artu”. Jest w nich dużo czystego języka, mało fabuły i sporo przedmiotów — artefaktów z rzeczywistości pozaliterackiej, znaków kulturowych świadczących o tożsamości bohaterów.
Na przykład takich, jak fryzura Kasi Kowalskiej, która była przecież kopią fryzury Winony Ryder. I dalej bohater mówi: dziewczyna, w której się kochałem w dziewięćdziesiątym czwartym, też taką miała. Tyle, że oczywiście wcale nie chodzi o tę dziewczynę, tylko o szyld Inwazji Mocy, który się nagle bohaterowi przypomniał. Szyld czerwony jak logo coli: MAX. Byliście kiedyś na Inwazji Mocy? Ja byłem dwa razy — na Big Cycu i O.N.A. w Kołobrzegu. Kto wie, o co chodzi, temu się te opowiadania Pablopavo, czy raczej Pawła Sołtysa, spodobają.
Ja w tej tęsknocie do lat 90., z ich markami piw, reklamami, piosenkami i programami telewizyjnymi widzę przede wszystkim żal po stracie Realnego, o czym szeroko pisał Marcin Napiórkowski w Kodzie kapitalizmu. Z tego samego powodu niektórzy z nas znowu zbierają płyty (ja na razie tylko cedeki, ale też się trochę rozklejam przy wystawie z winylami), kupują w nocnym zgrzewkę EB (okropne) albo wrzucają na Instagram fotki z filtrami naśladującymi estetykę polaroidów. Paweł Sołtys pisze o tym tak: widzę te dziewczyny z fryzurą na Alfa, chłopaków pijących 10,5 – absolutna nowość, śmiech potęgowany blaszanym echem, z głośników leci wczesny Stachursky albo Bryan Adams, wszyscy są w dżinsach (…).
Tyle, że jak na mój gust jest w tych opowiadaniach trochę za dużo gadaniny, nie zawsze dla mnie zrozumiałej stylizacji na warszawskie opowieści spod sklepu i małomiasteczkowe gawędy z jedynej czynnej knajpy. Szanuję, ale nie trafia to do mnie. Nie jestem dobrym słuchaczem knajpianych historii. Rzadko je pamiętam, często przy nich przysypiam.
Zamiast puenty, której nie mam, bo zwykle nie pamiętam zakończeń żadnych opowiadań (nie tylko Sołtysa), przytoczę piękny fragment Nieradości, wyjątkowo radośnie afirmujący rzeczywistość: ja otóż ręce mam na całą szerokość Marszałkowskiej i gdy idę po piwo do sklepu nocnego, to palcem wskazującym lewej dłoni piszę w brudzie szyb po stronie parzystej: „Vico tak! Vice nie!”, a prawą ręką zagarniam piękności stojące po nieparzystej stronie i mówię im do ucha bezeceństwa. Tak trzeba żyć.
3/5
PS. Nie mam żadnej płyty Pablopavo ani nawet Kasi Kowalskiej. Mój kolega kupił sobie ostatnio Gemini w Biedronce, ale to jednak obciach jechać w gości, żeby zrobić u niego zdjęcie książki z płytą Kasi Kowalskiej. No to wrzucam Brass Federację. Płyta taka sobie, ale bardzo mi się podoba okładka.