Jak vlogerka wydaje książkę to wiedz, że coś się dzieje. Z definicji omijam wszystkie książki pisane przez blogo- i vlogosferę, podobnie jak wypociny wszelkich celebrytów. Ale tym razem zrobiłem wyjątek, bo Kawa i Awangarda Natalii Kuntić to nie rurki z kremem.
Oglądam Kawę i Awangardę, bo lubię. A pewnie nie lubiłbym, gdyby nie wklejane przez Natalię na chyba wszystkich kanałach sociamediowych teledyski i posty o muzyce. Pewnie wszyscy już przyzwyczaili się do tego, że liczą się WYŁĄCZNIE takie fanpeje, które wrzucają japoński noise, norweski black metal i free/spiritual jazz. Natalia też to robi — jak Coltrane, to wiadomo, że będzie Ascension, a nie Blue Train. Kto by w ogóle słuchał czegoś innego niż Ascension? KiA ujmuje mnie czymś jeszcze — Natalia nie boi się przyznać, że lubi Hammondy w starych progach i wkleja Breathe Awhile Arcadium, a potem przegryza to Coilem. Myślisz sobie: o, idealny kanał dla mnie, no to za tydzień dostajesz rosyjskie rapsy. Szczerze — nie udaje mi się tych rapsów wytrzymać, ale i tak klikam, jak tylko pojawi się kolejny odcinek. A do tego Natalia propsuje Ugory, a Ugorów w internetach nigdy nie za wiele — choćby za to warto klikać w te rapsy.
Sporo z tego vloga przeniknęło do książki. Po pierwsze i najważniejsze — jest plejlista. I to nie byle jaka. Natalia Kuntić przed każdym fragmentem tekstu umieszcza jakiś utwór muzyczny wraz z ilustracją graficzną (trochę jak w postach z miniaturką). Za grafikę odpowiada Znacznik Studio, a za repertuar Kawa i Awangarda — jest wszystko, i oryginalne Summertime, i Peter Brötzmann (przyznaję się, że znam go słabo), i Vitamin C grupy Can, i rapsy, i Alicia Keys. Jak na vlogu. I super, lubię to, rozdaję serduszka i klikam suby.
Ale miało być o literaturze. Czy książka vlogerki nadaje się do czytania? Obawy były ogromne, ale tym razem się udało. Natalia Kuntić z założenia popełniła tekst balansujący na granicy dobrego smaku, bo sięgnęła po mocno poprzeginane klisze — międzyplanetarne SF, jakieś zakamuflowane nadwrażliwe wampiry, thriller z porwaniem przez terrorystów jako danie główne i trochę love story na deser. Nagrody Nike nie będzie. Trzeba jednak przyznać uczciwie, że wszystkie te wytarte popkulturowe klisze zostały zmiksowane i podane umiejętnie, z dużym poczuciem humoru i nawet z całkiem sprawnie budowanym napięciem. Nie widzę w Porwaniu na planecie Z niczego, co nie pozwalałoby Natalii Kuntić na konfrontację z innymi postmodernistycznymi, postpopowymi i posttwitterowymi książkami typu Vernon Subutex Virginie Despentes. Całkiem szczerze — przy Vernonie ziewałem, a przy Planecie Z nie.
Pewnie, że nie wszystko w tej książce jest dobre. Już na wstępie zapalały mi się czerwone lampki — bo jakieś kumpele z akademika jako bohaterki, bo rysunki typowe bardziej dla young adult zamiast dla porządnego postmodernistycznego niezalu (chociaż z Twittera wiem, że Natalii się bardzo podobają), i wreszcie — bo przydługie i trochę drętwe dygresje wycięte prosto z mejloz odbieranych w agencjach marketingowych i PR-owych. Rozumiem, że dla autorki mogą one mieć wymiar terapeutyczny, ale obawiam się, że czytelnicy nie znający korpomowy mogą czuć się znudzeni (a przy okazji przypomniało mi się, że miałem odlajkować Mordor na Domaniewskiej).
Jednak plusów jest trochę więcej — humor, sprawność językowa, całkiem wyczuwalne napięcie, inteligentna satyra na rasizm, seksizm i charakterystyczną polską ksenofobię. Wyraźnie czuć bardzo osobisty związek Natalii Kuntić z główną bohaterką tej książki (na Twitterze Natalia ciągle używa adresu @NaomiDemichelis), która otrzymuje od swojej autorki wszystkie cechy profesjonalnej socjopatki. I dobrze, bo czuć w tej książce prawdziwe emocje, chociaż ubrane w dekoracje rodem z kina klasy B. Dodajmy do tego obezwładniającą atmosferę nieuniknionej katastrofy i mniej więcej mamy wyobrażenie o konwencji Porwania na planecie Z.
Natalia Kuntić zapowiada dalsze części (podobno ma być trylogia). Nie wiem, czy dam radę, bo z reguły nie czytam żadnych serii, ale z drugiej strony — dobry niezal nie jest zły. Co prawda książkę wydało normalne wydawnictwo (żaden self-publishing), ale jednak malutkie i z tworzącym się dopiero katalogiem. Warto pokibicować.
3,5/5
PS. Obiecałem Natalii, że jeżeli napisze mi się mocno negatywna recenzja, to zamiast ją publikować na Facebooku i innych kanałach social media, po prostu wkleję video Coila bez komentarza. Wklejam recenzję, ale i tak uważam, że brak jakiegokolwiek utworu Coila na plejliście do Planety Z jest poważnym niedopatrzeniem, więc sobie do niej dodam mój ulubiony, z wątkiem free/spiritual jazz w tekście.




