Krem? Dobry! Dżem? Dobry! Wołowina? Dobra! - mówi Joey w kultowej scenie z Friendsów, w której Rachel podaje trifle z mięsem, czyli deser smakujący (zdaniem Rossa) jak stopa. Mniej więcej tak samo jest z powieścią Dublineska Enrique Vila-Matasa. Guinness? Dobry! Google? Dobre! Ulisses? Dobry! No to wystarczy wymieszać i samo będzie żarło. Ale jest inaczej.
Żeby było jasne – Vila-Matas to nie hochsztapler pokroju Paulo Coelho, tylko naprawdę dobrze przygotowany do zawodu pisarz-erudyta, znany ze smykałki do mistyfikacji literackiej, żonglerki cytatami i kryptocytatami. A także z tego, że nigdy do końca nie można być pewnym, czy autor rzeczywiście cytuje jakiegoś klasyka, czy tylko ten cytat zmyśla. Brzmi dobrze. Podobno ten pomysł całkiem dobrze sprawdził się w Krótkiej historii literatury przenośnej. W Dublinesce też są fragmenty, które czyta się wybornie – choćby opis pogrzebu odbywającego się na tym samym cmentarzu, na który zawędrował Bloom ze swoimi kompanami. A przecież bohaterowie Dublineski trafiają do Dublina po to, by urządzić symboliczny pogrzeb literaturze ery Gutenberga, której najwyższym osiągnięciem jest właśnie Ulisses.
Mnie to częściowo przekonuje, bo lubię Ulissesa, lubię Dublin, lubię książki i nawet czasami lubię jak pada. Na okładce polskiego wydania cytat z „El Mundo” zapowiada, że dostanę swoją porcję prawdziwej literackiej uczty, więc mam to, co chciałem. Niestety, okazuje się, że w Dublinesce poza grą z arcydziełami literatury (obok Joyce’a mamy tu m.in. Becketta, Austera, Calvina, Larkina, Borgesa, Szekspira i Dantego) nie ma nic ciekawego, a całość jest mniej więcej tak smakowita, jak ciastko Rachel.
Bo czego dowiadujemy się o współczesnym świecie od Samuela Riby, głównego bohatera Dublineski? Że prawdziwa literatura już się skończyła, wraz ze śmiercią ery Gutenberga, której kres nadszedł wraz z ekspansją Google’a. Zresztą, Riba zachowuje się w Internecie tak, jakby czytał książkę (jego ulubiony portal to Wikipedia). I najwyraźniej próbuje przeczytać ten cholerny Internet w całości. Irytuje się, bo mu się nie udaje, a w dodatku jakość czytanych treści jest marna. Warto dodać, że Riba jest od Internetu uzależniony. A że jest początkującym siecioholikiem, jego walka z nałogiem wygląda tak samo, jak abstynencja od alkoholu – albo siedzi w sieci od rana do nocy, albo wcale. Takiej choroby jak social media jeszcze nie odkrył.
Na dokładkę dostajemy ględzenie o ogólnie podłej kondycji ludzkości i o nieuchronnym końcu świata, a na deser zmaganie się bohatera z alkoholizmem i dwubiegunowymi nastrojami małżonki (która raz kocha Ribę najmocniej na świecie, raz od niego odchodzi). Wtedy trzeba szybko przerzucić parę stron, żeby bohaterowi znowu przypomniał się Ulisses i żeby znowu było ciekawie.
Lubię Guinnessa, lubię Ulissesa, lubię Becketta i lubię Dublin. Lubię też Google, ładne piosenki, różne historie o kobietach i o mężczyznach, i lubię nawet Wikipedię. Ale szkoda czasu na książkę, z której wynikają same banały – nawet, jeżeli jest świetnie napisana i równie dobrze przetłumaczona. A Joyce, piwo i Internet są wystarczająco dobre bez niej.
2/5
www.facebook.com/literaturasaute