Jan Chojnacki jest najważniejszą obok Wojciecha Manna osobą odpowiedzialną za popularyzację bluesa w Polsce. Jak to się stało, że smutne piosenki biedaków z rozpalonej słońcem Delty znalazły tak żywy oddźwięk w chłodnej i wietrznej Polsce, ojczyźnie pierogów i bigosu? W którym miejscu słowiańska wrażliwość spotyka blue note, czyli dźwięk odciskający niezatarte piętno na duszy bluesmanów i jazzmanów? Odpowiedź jest gdzieś pomiędzy gawędami o bluesie poprzetykanymi licznymi dygresjami, przeważnie tylko luźno związanymi z głównym tematem książki Chojnackiego.
Blues z kapustą to trochę autobiografia, trochę album ze zdjęciami, trochę dygresyjna opowieść o muzyce. Istny bigos. Zresztą przepis na blues bigos pojawia się na samym początku książki (wymaga strasznie dużo ceregieli, więc musi być naprawdę dobry). W ten sposób umotywowany zostaje niespecjalnie zachęcający do lektury tytuł książki. Blues z kapustą? Poważnie? Dodajmy do tego okropną okładkę (z serii: Photoshop dla początkujących) i wychodzi książka skierowana wyłącznie do oddanych miłośników gatunku, wiernych słuchaczy Bielszego odcienia bluesa – bo innych czytelników raczej nie przyciągnie.
A szkoda, bo Jan Chojnacki opowiada w swojej książce naprawdę ciekawe historie. Nic dziwnego – z takim bagażem doświadczeń, po tylu zorganizowanych koncertach i poprowadzonych w Trójce audycjach autor ma mnóstwo ważnych rzeczy do opowiedzenia.
Chojnacki sypie anegdotami jak z rękawa. Czasami jest to historia o Irku Dudku biegającym nago po hotelu (krzyczał, że musi uciekać, bo w jego łóżku leży strasznie brzydka na twarzy redaktorka z „Trybuny Ludu”, s. 199), czasami o Johnie McLaughlinie oblanym kawą po turecku przez Panią Zosię. Wszystkie pełne uroku, często bardzo zabawne. Jak moja ulubiona anegdota z książki, w której Jan Chojnacki popełnia całą serię faux pas przy spotkaniu z Jamesem Brownem, by na koniec popełnić ostatni, za to bardzo uroczy nietakt. Ostrzeżony, by za żadne skarby nie komentować stroju króla soulu wykrzykuje: Mr Brown! Your suit is absolutely gorgeous! Skończyło się na serdecznym uścisku.
I tak właśnie czyta się tę książkę. Jak zbiór zabawnych anegdot opowiadanych przez kogoś, kto zna bluesa od podszewki. Jest tu kilka mocno radiowych historii, ale przecież za to lubimy Chojnackiego i Manna. O wieloletniej współpracy tych redaktorów przy tworzeniu Bielszego odcienia bluesa dowiemy się z książki sporo, a wszystko jest zwieńczone pięknym zdjęciem z aktu założycielskiego audycji – przy tabliczce „WC Toalety” na placu Na Rozdrożu (s. 172).
Chociaż trzeba przyznać, że czasami narracja Chojnackiego mocno nuży. Cały rozdział o dorastaniu i warszawskiej młodości autora ma nieznaczny tylko związek zresztą książki (pojawia się radioodbiornik), a historia zaczyna być wciągająca od momentu, gdy autor wspomina, jak kupował płyty na giełdzie i zgrywał muzykę z radia na taśmy. Tak naprawdę ciekawie robi się, gdy na scenę wkraczają najważniejsi bohaterowie książki – Eric Burdon, Eric Clapton, John Mayall, B.B. King i dziesiątki innych, tych znanych i tych całkiem zapomnianych mistrzów bluesa.
Dla tych anegdot warto przebrnąć przez przydługawy i mocno niespójny wstęp. A potem zapomnieć o kompletnym braku spójnej kompozycji oraz wielu momentach, w których nie zawsze wiadomo, jaki jest związek opowiadanej anegdoty zresztą książki. Zakończenia nie ma wcale, zamiast niego otrzymujemy garść historii o ulubionych piosenkach autora. Bo to końcu wielki gar z kapustą – czasem trafisz jarzynę, czasem kawał mięsa, a jeszcze innym razem wyciągniesz spomiędzy zębów jakieś paprochy. Kto by się przejmował? W końcu najważniejsze, żeby czuć bluesa.
2/5
PS. Skrócona wersja recenzji ukazała się w 22 numerze czasopisma “Lizard Magazyn”.