Mam taki problem z ważnymi i naprawdę ważnymi książkami, że zawsze je czytam z dużym poślizgiem. Może trochę podświadomie czekam, aż na jakichś blogach i na opiniotwórczych portalach ktoś napisze, że nie ma co się katować, że tę traumę już mamy przerobioną albo że autor upraszcza. Czy cokolwiek. A potem okazuje się, że nic takiego się nie dzieje. I zaczyna się trudny proces mierzenia się z koszmarami. Tak odwlekałem lekturę Aleksijewicz, żeby potem odchorowywać m.in. ludobójstwo w Górskim Karabachu (Czasy secondhand) i dramat Czarnobyla (Czarnobylska modlitwa). Tak też było z reportażami z książki 1945. Wojna i pokój Grzebałkowskiej, które z jednej strony rzucają nowe światło na historię końcowej fazy II wojny światowej, a z drugiej stanowią idealny kontekst dla współczesnych tragedii – przede wszystkim katastrofy humanitarnej w Aleppo.
Bo przede wszystkim o rzezi cywilów w Aleppo myślałem, gdy czytałem o ludziach uciekających w 1945 roku przez zamarznięty (i torpedowany przez Sowietów) Zalew Wiślany, okręcie zatopionym na Bałtyku wraz z kilkoma tysiącami uchodźców, cudem uratowanych żydowskich sierotach, wyrzynających się nawzajem wsiach w Bieszczadach, obozach dla wysiedlanych Niemców, Ukraińców i AK-owców zakładanych zwykle na terenie likwidowanych niemieckich obozów koncentracyjnych… Jesteście w stanie skonfrontować się z tymi koszmarami i nie myśleć o dzisiejszych hajlujących dresach, filmie na YouTube z gościem palącym kukłę Żyda we Wrocławiu ani o doniesieniach o masakrach cywilów w Syrii? Bo ja nie umiem.
Przy okazji myślałem też o dramatach ludzi wysiedlanych z miasteczek i wsi po obu stronach Polski – i wschodniej, i zachodniej. O moim dziadku, którego po powrocie z przymusowej roboty w Niemczech w nagrodę wsadzono do Jaworzna (o którym prawie nic nie mówi do dziś, poza tym, że było straszne bicie). O Niemcach, którzy musieli zostawić dom, w którym spędziłem dzieciństwo (im akurat chyba nic się nie stało, ale Grzebałkowska pisze o tysiącach rodzin, dla których obóz przejściowy miał być piekłem zgotowanym w odwecie za Auschwitz). O tym, że wysadzony w 1945 roku w powietrze mój rodzinny Kołobrzeg był przez kilka lat wielkim zbiorowym grobem, który nie doczekał się nawet porządnej ekshumacji. I przy okazji trochę o tym, jak żywy do dziś jest wpływ propagandy komunistycznej, która kompletnie wyprała z niemieckości Śląsk, Pomorze Zachodnie i lubuskie, konstytuując mit ziem piastowskich (niesprawiedliwie, jak wszystko, co się działo chwilę po wojnie).
Jeden z bohaterów reportaży Grzebałkowskiej mówi o tym, że na wschodnich kresach Polski i na Ukrainie wojna wcale nie skończyła się w tym samym czasie, gdy reszta świata świętowała kapitulację Niemiec. I że ten, kto przeżył 1945 rok, miał ogromne szczęście. Tak sobie myślę, że wszyscy jesteśmy potomkami ludzi cudem ocalałych, wygnanych, przesiedlanych, uciekinierów ze spalonych domów. Przynajmniej symbolicznie.
Warto o tym pamiętać nie tylko podczas rocznic. Także na co dzień, gdy przyzwoitość nie powinna pozwalać na dawanie przyzwolenia dla budzenia nacjonalistycznych demonów. Szkoda, że znowu różnimy się brzydko.
5/5