Dawno temu w Warszawie, czyli „Król” Szczepana Twardocha

Szczepan Twardoch "Król" - recenzja

To jest bal­la­da o miło­ści gang­ste­ra i eks-dziwki. To jest bal­la­da o przy­jaź­ni, nie­na­wi­ści i mafij­nych pora­chun­kach. To jest wresz­cie bal­la­da o mie­ście – War­sza­wie, któ­rej już nie ma. Przed­wo­jen­nej, z żydow­ską dziel­ni­cą pół­noc­ną, jidysz i stra­ga­na­mi z koszer­nym jedze­niem, a przede wszyst­kim z wal­ką pol­skich i żydow­skich gan­gów o wpły­wy w mie­ście, się­ga­ją­cą nawet krę­gi zwią­za­ne z wła­dzą. To wszyst­ko spra­wia, że Król Twar­do­cha to książ­ka przej­mu­ją­ca, bar­dzo smut­na, a jed­no­cze­śnie wcią­ga­ją­ca jak naj­lep­sze kino gang­ster­skie. Takiej książ­ki daw­no u nas nie było. A może w ogó­le jesz­cze takiej nie było?

Po pierwsze – gangsterka

Jakub Szpi­ro to postać nie­zwy­kła. Jest cza­ru­ją­cy, ujmu­ją­cy, ale jak trze­ba, to potra­fi być napraw­dę nie­przy­jem­ny. Żydow­ski bok­ser jest pra­wą ręką sze­fa przed­wo­jen­nej mafii, a przez dwa­dzie­ścia trzy mie­sią­ce kró­lem mia­sta. Przy­po­mi­na tro­chę Noodle­sa gra­ne­go przed Rober­ta De Niro w kul­to­wym Daw­no temu w Ame­ry­ce Ser­gio Leone. Sko­ja­rze­nie dość oczy­wi­ste – i Noodles, i Sza­pi­ro trzę­są mia­stem jako głów­ne ban­dzio­ry żydow­skiej mafii. I obaj przy całym swo­im ban­dyc­twie mają skłon­ność do melan­cho­lii. Da się ich lubić, cho­ciaż każ­dy z nich to kawał skurwysyna.

No, ale Król Twar­do­cha koja­rzy się nie tyl­ko z old­sku­lo­wym, tro­chę ana­chro­nicz­nym kinem Ser­gio Leone. Wię­cej w nim podo­bieństw do seria­lu Boar­dwalk Empi­re. Bo kar­ty powie­ści Twar­do­cha zalud­nia­ją napraw­dę paskud­ne typy – bru­tal­ni mor­der­cy, zbo­czeń­cy ze skłon­no­ścią do prze­mo­cy. Na przy­kład tacy, co masa­kru­ją cia­ło pro­sty­tut­ki, gdy są nie­za­do­wo­le­ni z usłu­gi. Nie ma sen­su szu­kać ich pier­wo­wzo­rów w lite­ra­tu­rze pol­skiej, oni są zapo­ży­cze­ni z ame­ry­kań­skich seria­li. No i dobrze, bo tego też jesz­cze u nas nie było. 

Po drugie – język

O tym, że Twar­doch potra­fi pisać, wia­do­mo nie od dziś. Na abso­lut­ne wyży­ny języ­ka pisarz wspiął się w poprzed­niej książ­ce, ślą­skiej epo­pei Drach. Tym razem język powie­ści nie ma na celu osza­ła­miać fine­zją (jak w Dra­chu). Nar­ra­cja pły­nie sobie jak w podwór­ko­wej bal­la­dzie, a sty­li­za­cja (archa­izmy, lokal­ne wul­ga­ry­zmy, np. zna­ko­mi­ta inwek­ty­wa chu­ju rybi) po pro­stu doda­je szny­tu. Zasad­ni­czo jed­nak język ma być sty­lo­wy, ale kla­row­ny, prze­zro­czy­sty pra­wie. Poza par­tia­mi w jidysz – tym razem nie pisa­ny­mi ory­gi­nal­nie przez Twar­do­cha, tłu­ma­czy­ła je Ewa Geller.

I po tym też łatwo poznać dobre­go pisa­rza. Takie­go któ­ry dosko­na­le panu­je nad języ­kiem, ale potra­fi się powstrzy­mać od nad­mier­ne­go popi­sy­wa­nia się warsztatem. 

Po trzecie – Miasto

Takiej War­sza­wy już nie ma. Nigdy nie będzie — znik­nę­ła z powierzch­ni zie­mi po powsta­niu w get­cie i Powsta­niu War­szaw­skim. Pod­czas lek­tu­ry nowej powie­ści Twar­do­cha czę­sto zer­ka­łem na Google Maps i porów­ny­wa­łem układ kształt ulic z przed­wo­jen­nym pla­nem War­sza­wy. Nie­któ­re cał­kiem znik­nę­ły z mapy, inne są dziś znacz­nie krót­sze niż w 1937 roku (czas akcji powie­ści). Żydow­skiej dziel­ni­cy pół­noc­nej nie ma wca­le. Zosta­ły inte­li­genc­kie wil­le na Żoli­bo­rzu, tro­chę Moko­to­wa, tyl­ko czę­ścio­wo Śród­mie­ście. Twar­doch robi wszyst­ko, żeby ani na moment o tym nie zapo­mi­nać. I uda­je mu się.

Dla­te­go wła­śnie lek­tu­ra Kró­la jest tak przy­gnę­bia­ją­ca. Nie przez bru­tal­ne sce­ny (na Net­flik­sie znaj­dzie­cie ich jesz­cze wię­cej), tyl­ko wła­śnie z powo­du nie­sa­mo­wi­cie doj­mu­ją­ce­go smut­ku, jakim prze­peł­nio­na jest cała ta opo­wieść o gang­ster­skich pora­chun­kach w mie­ście, któ­re­go już nie ma. A przy­naj­mniej w tej czę­ści mia­sta, któ­rej już nie ma.

Po czwarte – Polska

War­sza­wa z 1937 roku u Twar­do­cha to Pol­ska w minia­tu­rze. Wie­lo­kul­tu­ro­wa (jesz­cze), podzie­lo­na i skłó­co­na (jak zwy­kle), peł­na życia, ale też pod­skór­nie ska­żo­na nie­uchron­no­ścią klę­ski, któ­ra nadej­dzie wraz z nie­miec­kim blitz­krie­giem i zagła­dą mia­sta po 1944. W Kró­lu Twar­do­cha mamy kon­fron­ta­cję żydow­skiej mafii (któ­rej już nie ma) z pol­ski­mi nacjo­na­li­sta­mi – falan­gow­ca­mi i ONR-em. Aku­rat ci ostat­ni mają się nieźle.

Pew­nie, że to komiksowo-filmowe uprosz­cze­nie. Taka kon­wen­cja – gang z jed­nej stro­ny mia­sta wal­czy z kon­ku­ren­cją z dru­giej stro­ny mia­sta. Było to widać i w fil­mach Mar­ti­na Scor­se­se, i w West Side Sto­ry, i w Boar­dwalk Empi­re. Tak się nie da tłu­ma­czyć zawi­ło­ści histo­rycz­nych kon­flik­tów o pod­ło­żu nacjo­na­li­stycz­nym. Ale mam wra­że­nie, że Twar­doch wca­le nie pró­bu­je tego robić. On bawi się kon­wen­cją, a przy oka­zji mówi coś bar­dzo waż­ne­go o nas tu i teraz.

Bo czy to cią­gle jest ten sam koleś, co pisał do ultra­pra­wi­co­wych gaze­tek? Nie wiem, mam nadzie­ję że nie, ale nie ufam mu do koń­ca. Może po pro­stu uda­ło mu się w swo­jej mło­do­ści gór­nej i dur­nej zdo­być wie­dzę, któ­rą teraz prze­kła­da na język powie­ści? Bo nie­po­ko­ją­ca fascy­na­cja bro­nią i prze­mo­cą jest cią­gle u nie­go widoczna. 

Na razie opo­wie­dział kapi­tal­ną histo­rię. Ja ją kupu­ję. Zoba­czy­my, co będzie dalej.

5/5

A na deser moja ulu­bio­na sce­na miło­sna z fil­mu gang­ster­skie­go. Daw­no temu w Ame­ry­ce, Debo­rah czy­ta Noodle­so­wi Pieśń nad Pie­śnia­mi. Chu­s­tecz­ki w dłoń! Albo szklan­ki z whi­sky! Albo jed­no i drugie!

Daw­no temu w War­sza­wie, czy­li „Król” Szcze­pa­na Twardocha
Facebooktwitterlinkedintumblrmail