To jest ballada o miłości gangstera i eks-dziwki. To jest ballada o przyjaźni, nienawiści i mafijnych porachunkach. To jest wreszcie ballada o mieście – Warszawie, której już nie ma. Przedwojennej, z żydowską dzielnicą północną, jidysz i straganami z koszernym jedzeniem, a przede wszystkim z walką polskich i żydowskich gangów o wpływy w mieście, sięgającą nawet kręgi związane z władzą. To wszystko sprawia, że Król Twardocha to książka przejmująca, bardzo smutna, a jednocześnie wciągająca jak najlepsze kino gangsterskie. Takiej książki dawno u nas nie było. A może w ogóle jeszcze takiej nie było?
Po pierwsze – gangsterka
Jakub Szpiro to postać niezwykła. Jest czarujący, ujmujący, ale jak trzeba, to potrafi być naprawdę nieprzyjemny. Żydowski bokser jest prawą ręką szefa przedwojennej mafii, a przez dwadzieścia trzy miesiące królem miasta. Przypomina trochę Noodlesa granego przed Roberta De Niro w kultowym Dawno temu w Ameryce Sergio Leone. Skojarzenie dość oczywiste – i Noodles, i Szapiro trzęsą miastem jako główne bandziory żydowskiej mafii. I obaj przy całym swoim bandyctwie mają skłonność do melancholii. Da się ich lubić, chociaż każdy z nich to kawał skurwysyna.
No, ale Król Twardocha kojarzy się nie tylko z oldskulowym, trochę anachronicznym kinem Sergio Leone. Więcej w nim podobieństw do serialu Boardwalk Empire. Bo karty powieści Twardocha zaludniają naprawdę paskudne typy – brutalni mordercy, zboczeńcy ze skłonnością do przemocy. Na przykład tacy, co masakrują ciało prostytutki, gdy są niezadowoleni z usługi. Nie ma sensu szukać ich pierwowzorów w literaturze polskiej, oni są zapożyczeni z amerykańskich seriali. No i dobrze, bo tego też jeszcze u nas nie było.
Po drugie – język
O tym, że Twardoch potrafi pisać, wiadomo nie od dziś. Na absolutne wyżyny języka pisarz wspiął się w poprzedniej książce, śląskiej epopei Drach. Tym razem język powieści nie ma na celu oszałamiać finezją (jak w Drachu). Narracja płynie sobie jak w podwórkowej balladzie, a stylizacja (archaizmy, lokalne wulgaryzmy, np. znakomita inwektywa chuju rybi) po prostu dodaje sznytu. Zasadniczo jednak język ma być stylowy, ale klarowny, przezroczysty prawie. Poza partiami w jidysz – tym razem nie pisanymi oryginalnie przez Twardocha, tłumaczyła je Ewa Geller.
I po tym też łatwo poznać dobrego pisarza. Takiego który doskonale panuje nad językiem, ale potrafi się powstrzymać od nadmiernego popisywania się warsztatem.
Po trzecie – Miasto
Takiej Warszawy już nie ma. Nigdy nie będzie — zniknęła z powierzchni ziemi po powstaniu w getcie i Powstaniu Warszawskim. Podczas lektury nowej powieści Twardocha często zerkałem na Google Maps i porównywałem układ kształt ulic z przedwojennym planem Warszawy. Niektóre całkiem zniknęły z mapy, inne są dziś znacznie krótsze niż w 1937 roku (czas akcji powieści). Żydowskiej dzielnicy północnej nie ma wcale. Zostały inteligenckie wille na Żoliborzu, trochę Mokotowa, tylko częściowo Śródmieście. Twardoch robi wszystko, żeby ani na moment o tym nie zapominać. I udaje mu się.
Dlatego właśnie lektura Króla jest tak przygnębiająca. Nie przez brutalne sceny (na Netfliksie znajdziecie ich jeszcze więcej), tylko właśnie z powodu niesamowicie dojmującego smutku, jakim przepełniona jest cała ta opowieść o gangsterskich porachunkach w mieście, którego już nie ma. A przynajmniej w tej części miasta, której już nie ma.
Po czwarte – Polska
Warszawa z 1937 roku u Twardocha to Polska w miniaturze. Wielokulturowa (jeszcze), podzielona i skłócona (jak zwykle), pełna życia, ale też podskórnie skażona nieuchronnością klęski, która nadejdzie wraz z niemieckim blitzkriegiem i zagładą miasta po 1944. W Królu Twardocha mamy konfrontację żydowskiej mafii (której już nie ma) z polskimi nacjonalistami – falangowcami i ONR-em. Akurat ci ostatni mają się nieźle.
Pewnie, że to komiksowo-filmowe uproszczenie. Taka konwencja – gang z jednej strony miasta walczy z konkurencją z drugiej strony miasta. Było to widać i w filmach Martina Scorsese, i w West Side Story, i w Boardwalk Empire. Tak się nie da tłumaczyć zawiłości historycznych konfliktów o podłożu nacjonalistycznym. Ale mam wrażenie, że Twardoch wcale nie próbuje tego robić. On bawi się konwencją, a przy okazji mówi coś bardzo ważnego o nas tu i teraz.
Bo czy to ciągle jest ten sam koleś, co pisał do ultraprawicowych gazetek? Nie wiem, mam nadzieję że nie, ale nie ufam mu do końca. Może po prostu udało mu się w swojej młodości górnej i durnej zdobyć wiedzę, którą teraz przekłada na język powieści? Bo niepokojąca fascynacja bronią i przemocą jest ciągle u niego widoczna.
Na razie opowiedział kapitalną historię. Ja ją kupuję. Zobaczymy, co będzie dalej.
5/5
A na deser moja ulubiona scena miłosna z filmu gangsterskiego. Dawno temu w Ameryce, Deborah czyta Noodlesowi Pieśń nad Pieśniami. Chusteczki w dłoń! Albo szklanki z whisky! Albo jedno i drugie!