Milan Kundera ma w Polsce status kultowy. Kochamy go, bo udało mu się mówić o komunizmie i praskiej wiośnie w tak lekki, bezpretensjonalny sposób, na jaki nie było stać żadnego polskiego pisarza. W ogóle zazdrościmy Czechom dystansu do siebie, ale dobrze wiemy, że w Polsce by to nie przeszło – wyobrażacie sobie fontannę z chłopcami siusiającymi na kontury Polski? Nie? A na Czechy siusiają.
Ale Kunderę kochamy też za coś jeszcze. Za nową formułę powieści, łączącą elementy eseju, powieści politycznej i współczesnego realizmu, takiego z dużą ilością pieprzu (liczne i dość dosłowne sceny erotyczne) i szczyptą sennego oniryzmu jak z Cortazara. Chyba najbardziej kochamy go za te garści pieprzu, o które w dobrej literaturze środkowoeuropejskiej wcale nie było tak łatwo.
Gdy byłem bardzo młodym człowiekiem, bardzo chciałem przeczytać Kunderę, w końcu to pisarz kultowy. Nie czytać Kundery to tak jak nie czytać Marqueza, Hłaski, Salingera (przyznam się bez bicia, że na Buszującego w zbożu jakoś się nie załapałem, wyrosłem). Miałem wrażenie, że jak przeczytam Kunderę, to automatycznie przybliżę się do momentu, w którym stanę się członkiem doborowego towarzystwa, do którego aspirowałem – starszych koleżanek, ich brodatych chłopaków i polonistek ze szkoły, które wzdychały: Ach, Kundera…
Odświeżona po latach Nieznośna lekkość bytu trochę mnie rozczarowała. Ale tak jest zawsze, gdy mierzymy się z tekstem, który w bardzo wczesnej młodości uważamy za kultowy, a który ma też ewidentnie słabe punkty. Pewnych rzeczy przy pierwszym odczytaniu często nie zauważamy. Poza tym w zmienionym kontekście tekst może być odczytany w odmienny, czasami zaskakujący sposób. Ja tak mam z Nieznośną lekkością bytu, którą kiedyś czytałem z wypiekami na twarzy, a dziś moje odczucia oscylują między ogromną przyjemnością a lekkim zażenowaniem (zdecydowanie lepiej broni się Nieśmiertelność, choć i do niej mam kilka zastrzeżeń).
Powiedzmy sobie od razu: uwielbiam w tej książce wszystkie wątki polityczne, z rozczarowaniem opozycjonistami włącznie (Kundera miał odwagę przyznać, że działacze antykomunistyczni często byli tak samo nieudolni i śmiertelnie nudni jak partyjny beton, w Polsce udało się to tylko Konwickiemu). Uwielbiam fragmenty wykorzystujące poetykę eseju, a najbardziej dygresje Kundery o Beethovenie i motywie es muss sein (na początku chodziło o pieniądze, jakie ktoś był Beethovenowi dłużny, kompozytor nie chciał tego długu darować – z czasem motyw rozrósł się do rozmiarów imperatywu kategorycznego: es muss sein, tak być musi, by za miliony kochać i cierpieć katusze, by tak beznadziejnie poddawać się nieuchronności Losu). Do tych partii powieści wróciłem z ogromną przyjemnością.
Natomiast wątki erotyczne nieco trącą dziś myszką. W swoim czasie były z pewnością odważne i bezkompromisowo szczere, mogły być powiewem nowości w literaturze środkowoeuropejskiej, tak bardzo pruderyjnej, a najczęściej zupełnie pomijającej refleksję poświęconą seksualności lub korzystającej z klisz (piękna dziewica, panna młoda, kobieta-matka). Kundera te ciasne ramy rozsadzał, nic zatem dziwnego, że Polacy pokochali jego książki – echa tej fascynacji widać m.in. u Pilcha i Tokarczuk. W ogóle mam wrażenie, że bez Kundery nie byłoby Pilcha. Albo że Pilch pisałby trochę inaczej.
Jednak odnoszę również wrażenie, że erotyczne wątki Nieznośnej lekkości bytu źle znoszą próbę czasu. Nie rozumiem Tomasza, który nie potrafi poradzić sobie z kompulsywną niewiernością, a jego samousprawiedliwienia wydają mi się co najmniej staroświeckie (dzieli kobiety na jakieś podejrzane kategorie nie zauważając, że problem tkwi w nim, a nie w reszcie świata). W dodatku te spośród kobiet w powieści Kundery, które są bardziej świadome swoich potrzeb i swojej seksualności, to w gruncie rzeczy kobiety naśladujące męski schemat zachowań (Sabina i jaj symboliczny kapelusz zakładany przed lustrem w samej bieliźnie to dość wymowny symbol). Z drugiej strony męscy bohaterowie Kundery chwalą się doskonałą znajomością kobiet (Tomasz miał mieć ich ponad dwie setki), ale w gruncie rzeczy nie rozumieją ich wcale. I nawet się nie starają.
Mam wrażenie, że żyję w innym świecie. Takim, w którym nie czuję się rozdarty między romantycznym mitem doskonałej miłości, która okazuje się tylko idealistycznym wymysłem, abstrakcją, snem (aber es muss sein!) a dosłownością historii o małżeńskich zdradach. Cenię u Kundery to, że próbował mierzyć się z problematyką erotyczną w sposób absolutnie szczery i do dziś przekonujący, ale jego bohaterów najchętniej wymieniłbym na kogoś innego. No i poczucie lekkiego zażenowania wywołują we mnie zdania typu: Franz jechał na Sabinie i zdradzał swą żonę. Sabina jechała na Franzu i zdradzała Franza.
I tak się zastanawiam, czy moje starsze koleżanki i byłe polonistki naprawdę dobrze wybrały sobie obiekt westchnień. Może trzeba było szukać dalej? Chyba, że chodziło im o hybrydę powieści obyczajowej z polityczno-kulturowym esejem, wtedy to es muss sein, es muss sein, es muss sein, ja, ja, ja! Mam jednak wrażenie, że szło nie o to, tylko o bohaterów rozpaczliwie szukających miłości i wierzących w to, że życie jest gdzie indziej. A to mnie dziś u Kundery bierze najmniej.
4/5
https://youtu.be/m1zYYWHFRNw
www.facebook.com/literaturasaute