Modlitwa w czasach technologii, czyli “Przypadki Lenza Buchmanna” Tavaresa

Przypadki Lenza Buchmanna

Medy­cy­na i woj­na to dwie róż­ne for­my uży­wa­nia pra­wej ręki. Zabi­ja­nie jest pod­nie­ca­ją­ce (bar­dziej niż kobie­ty), a upra­wia­nie poli­ty­ki meto­dą tyra­na (trze­ba wziąć mia­sto za gar­dło i potrzą­snąć nim tro­chę – jak mówi For­tyn­bras w wier­szu z pod­ręcz­ni­ka) jest jakąś tej przy­jem­no­ści namiast­ką. Nie­mo­ral­ne? Obu­rza­ją­ce? Na szczę­ście Lenz Buch­mann, któ­ry tego typu afo­ry­zmy wygła­sza, to postać cał­ko­wi­cie fik­cyj­na (już po nazwi­sku pozna­my, że jest Czło­wie­kiem z Książ­ki). Cho­ciaż cza­sa­mi prze­glą­da­jąc wia­do­mo­ści z kra­ju i ze świa­ta zasta­na­wiam się, czy twarz Len­za nie poja­wia się na jakiejś mównicy.

 

Gonça­lo M. Tava­res, namasz­czo­ny przez Joségo Sara­ma­go na kolej­ne­go por­tu­gal­skie­go nobli­stę, w Przy­pad­kach Len­za Buch­man­na robi wszyst­ko, by nie przy­po­do­bać się szer­szej gru­pie czy­tel­ni­ków. Styl jest skró­to­wy, afo­ry­stycz­ny nie­mal i tro­chę przy­gnę­bia­ją­cy, głów­ny boha­ter jest moral­nym dege­ne­ra­tem, socjo­pa­tą i – co naj­gor­sze – poli­ty­kiem, a książ­ka zaczy­na się od gwał­tu na słu­żą­cej, do któ­re­go przy­mu­sza Len­za Buch­man­na wła­sny ojciec, mówiąc:Zro­bisz to na moich oczach. Raczej nie jest to książ­ka na plażę.

 

Wydaw­nic­two Lite­rac­kie robi co może, żeby zachę­cić czy­tel­ni­ków do lek­tu­ry. Z tyl­nej stro­ny okład­ki może­my wyczy­tać, że to praw­dzi­wie CZARNA KSIĄŻKA! Ale chy­ba tro­chę wbrew auto­ro­wi. Tu nie cho­dzi o skan­dal ani o sze­rze­nie demo­ra­li­za­cji. Chy­ba nawet nie o szo­ko­wa­nie czy­tel­ni­ka. Tava­res powo­li, żmud­nie, bez ukło­nów w stro­nę czy­tel­ni­ka, może nawet nie licząc spe­cjal­nie na jego wyro­zu­mia­łość, prze­pro­wa­dza wiwi­sek­cję zbrod­nia­rza, któ­ry jakimś cudem sta­je się oso­bą publicz­ną cie­szą­cą się spo­rym sza­cun­kiem. Jeże­li to jest „czar­na książ­ka”, to raczej w sty­lu Obce­go Camu­sa czy jakie­go­kol­wiek tek­stu Tho­ma­sa Bern­har­da niż Łaska­wychLit­tel­la.

 

Bar­dzo mi to odpo­wia­da. Cenię sobie u Tava­re­sa jego bez­kom­pro­mi­so­wość, brak choć­by jed­ne­go zbęd­ne­go zda­nia w tek­ście, zako­rze­nie­nie w tra­dy­cji lite­rac­kiej (m.in. bil­dung­sro­man, powieść natu­ra­li­stycz­na, Kaf­ka, Bern­hard). Cenię sobie też to, że autor nie wyja­śnia mi nicze­go, nie daje do zro­zu­mie­nia, że to jego boha­ter jest paskud­ny, a nie jego twór­ca – nie wszy­scy pisa­rze trak­tu­ją czy­tel­ni­ka jako peł­no­praw­ne­go part­ne­ra do roz­mo­wy. I wresz­cie odpo­wia­da mi spo­sób, w jaki Tava­res przy­glą­da się wła­dzy, któ­ra nie jest u nie­go ani for­mą wypeł­nia­nia histo­rycz­nej powin­no­ści, ani wybo­rem mię­dzy więk­szym i mniej­szym złem, lecz po pro­stu cynicz­ną grą upra­wia­ną zazwy­czaj przez takich ludzi, któ­rym nigdy świa­do­mie nie poda­li­by­śmy ręki. Podob­ne reflek­sje poświę­co­ne wła­dzy moż­na zresz­tą zna­leźć u inne­go pisa­rza por­tu­gal­skie­go, Antó­nia Lobo Antu­ne­sa (auto­ra genial­ne­go Pod­ręcz­ni­ka dla inkwi­zy­to­rów, o któ­rym pisa­łem tutaj).

 

Szko­da tyl­ko, że Woj­ciech Char­cha­lis (autor m.in. dosko­na­łe­go nowe­go prze­kła­du Don Kicho­ta) nie pozo­sta­wił ory­gi­nal­ne­go tytu­łu: Nauka modli­twy w cza­sach tech­no­lo­gii. A może to spraw­ka wydaw­nic­twa? Nie wiem. Pew­nie to nad­in­ter­pre­ta­cja, ale nie mogę pozbyć się natręt­ne­go wra­że­nia, że ma to jakiś głęb­szy sens. Czy sło­wo „modli­twa” uży­te w tytu­le tak nie­mo­ral­ne­go tek­stu może obra­zić czy­jeś uczu­cia reli­gij­ne? Chy­ba nie powin­no, bo nasi domo­ro­śli obroń­cy moral­no­ści i tak po tę książ­kę nie się­gną. Ale z dru­giej stro­ny, w zeszłym roku Gol­go­ty Pic­nic też nikt nigdzie nie widział.

 

 

www.facebook.com/literaturasaute

 

Modli­twa w cza­sach tech­no­lo­gii, czy­li “Przy­pad­ki Len­za Buch­man­na” Tavaresa
Facebooktwitterlinkedintumblrmail