Współczesny postawangardowy kompozytor, zbijający niezłe kokosy na tworzeniu muzyki do seriali telewizyjnych, staje w obliczu niesłychanego dylematu – czy piękna młoda dziewczyna, która się wprasza do jego mieszkania, może być przypadkiem jego córką? Nie jest to całkiem nieprawdopodobne, gdyż kompozytora łączył niegdyś z jej matką, olśniewającą węgierską artystką, bardzo intensywny romans. Jak poradzić sobie z tak dwuznaczną sytuacją – zwłaszcza, że wszyscy wokół uważają dziewczynę za młodziutką kochankę muzyka? Co gorsza, Judith robi wszystko, by podsycać erotyczne napięcie. Pełna humoru pikanteria — tak głosi cytowana na okładce niemiecka gazeta „Passauer Neue Presse”. Czy można się jej oprzeć?
Niestety, Wiolonczelistka Michaela Krügera zapowiada się nieźle, ale rozczarowuje pod każdym względem. Zapowiadanej na okładce pikanterii jest tyle, co na lekarstwo (są ukłony dla autora Lolity w relacjach bohatera z matką i córką, ale to tylko cień narracji Nabokova). Natomiast fabuła co chwila grzęznie w intelektualnych dysputach na temat muzyki współczesnej, literatury i kultury. W związku z czym powieść staje się trochę nudnawym rozliczeniem ze spuścizną pokolenia ’68 (tego paryskiego ’68) i pełną humoru pikanterię trafia szlag.
Podstawowym problemem powieści Krügera jest to, że wywody lewicującego muzyka z RFN brzmią fałszywie w kontekście rzeczywistej sytuacji politycznej w Warszawie i Budapeszcie (tam bohater koncertuje i romansuje z matką Judith). Z drugiej strony – rozliczenie z intelektualnym dorobkiem pokolenia ’68 w wydaniu drugoligowego niemieckiego pisarza wypada blado przy powieściach Houellebecqa. W ogóle czytanie o kryzysach twórczych artystów z kręgu intelektualnej lewicy pod koniec XX w. po Mapie i terytorium jest jak słuchanie Nine Inch Nails po Coilu.
Po co komu zatem Wiolonczelistka Michaela Krügera? Może trochę po to, by śledzić rytm doskonale logicznych, zawsze idealnie skonstruowanych, choć ciężkich jak spätle ze skwarkami zdań? A może po to, by lepiej zrozumieć, dlaczego zdystansowana zachodnia lewica nigdy nie zrozumiała prawdziwego oblicza realnego socjalizmu? Bo na pewno nie po to, by lepiej zrozumieć schyłkową fazę komunizmu – Warszawa i Budapeszt w powieści Krügera wyglądają równie nieprzekonująco, jak Berlin w Moście Szpiegów (nie wiadomo z jakiego powodu nominowanym do Oscara).
No, ale przecież Niemcy nie mają poczucia humoru, a niemieccy pisarze w ogóle nie potrafią się śmiać.
2/5
www.facebook.com/literaturasaute