Krótka powieść z czterema zaledwie akapitami, z czego trzy zajmują pół pierwszej strony, formalnie nawiązuje do struktury Wariacji Goldbergowskich w wykonaniu Glenna Goulda. I jest o Glennie Gouldzie, choć to właściwie Gould wyobrażony.
Te dwieście stron z małym okładem, na których mieści się czwarty i ostatni akapit powieści, to misternie skonstruowana, muzyczna w swoim charakterze proza, która próbuje wydrzeć się z przyciasnej formy narzucanej przez rytm języka niemieckiego i ograniczenia niemieckiej składni. Rzecz jasna, Bernhard tę składnię celowo okalecza, wyrzucając na koniec okresu wszystkie czasowniki wskazujące na mowę zależną i fakt relacjonowania (powiadał, pomyślałem), często w połączeniu z obsesyjnie powtarzanymi konstrukcjami tworzącymi refreny (np. pomyślałem, do gospody wchodząc) wraz z przetworzeniami (do gospody wchodząc, pomyślałem) i repryzami (powiadał, pomyślałem).
Lektura tej prozy, opartej na obsesyjnej frazie, naznaczonej konstrukcjami rodem z Kunst der Fuge, no i rzecz jasna Wariacji Goldbergowskich patronujących całemu tekstowi, to perwersyjna przyjemność. Perwersyjna, bo to jednak wariactwo tak rozplanowywać narrację o destrukcyjnym wpływie doskonałości sztuki Glenna Goulda na Wertheimera, zwanego też Przegranym, a także na narratora. Bo właściwie to nie jest opowieść o Glennie Gouldzie, którego biografia jest tu potraktowana z dość dużą dozą umowności, ale właśnie o Wertheimerze i narratorze. Obaj po zetknięciu z absolutnym mistrzostwem Wariacji Goldbergowskich w interpretacji Goulda odstawiają muzykę i pozbywają się instrumentów, przy czym narrator znajduje sobie substytut, a Wertheimer nie może, co kończy się samobójstwem bohatera, zapowiedzianym zresztą już w drugim akapicie powieści, jednym z tych trzech oburzająco krótkich.
No więc perwersyjna przyjemność tej lektury bierze się stąd, że fabuła jest właściwie pretekstowa, a forma ni to nowoczesna, ni to barokowa. Nuda w zasadzie. A jednak nie można się oprzeć obsesyjnej frazie Bernharda, totalnej i bezkompromisowej jak Wariacje Goldbergowskie Glenna Goulda, stworzone na przekór słuchaczom, w samotności, jako odtrutka na bezsenność. Ta forma wsysa, wchłania, choć z pozoru jest nieatrakcyjna, odległa od życia i w ogóle od ludzkiego, codziennego doświadczenia.
A ja czytam sobie z przyjemnością tego Bernharda, chyba wcale nie tak najlepszego, bo najlepszy Bernhard to Wymazywanie i mikropowieści autobiograficzne, a Przegrany plasuje się bliżej Bratanka Wittgensteina, czyli raczej bliżej Berhardowskich dialogów z kulturą — znakomitych, ale to nie za ich sprawą austriacki pisarz przeszedł do historii. No więc czytam sobie tego Bernharda z przyjemnością, chociaż jest tak odległy od ludzkiego, codziennego doświadczenia, a przeczytałem ostatnio parę różnych książek bliskich właśnie tego codziennego doświadczenia, o różnych problemach z bliskimi, o traumach rozmaitych, o wstręcie do pracy w biurze, o Polsce i Polakach, w ogóle o życiu w płynnej ponowoczesności, a przy tej lekturze ziewam i nudzę się, a przy Bernhardzie się nie nudzę, chociaż z pozoru nudny.
Bo po tej obsesyjnej frazie można poznać wielką literaturę. A w bezstylowych książkach o życiu i całej reszcie tak często tej literatury brakuje. Jest jakaś próba dokumentowania współczesności, ale gęstej literatury nie tak łatwo uświadczyć. Po to jest Bernhard, Genet, Gombrowicz, Bolaño i jeszcze paru innych pisarzy, żeby sobie przypominać o tym, po co w ogóle warto czytać książki zamiast oglądać coś na Netfliksie, bo przecież na Netfliksie też są ciekawe rzeczy, które próbują jakoś dokumentować rzeczywistość, a często nawet dobre metafory do tego wychodzą, nie trzeba koniecznie książek czytać, a nawet odnoszę wrażenie, że znacznej większości z nich lepiej nie czytać.
4,5/5
PS. Zdjęcie bez płyty, bo nie mam Glenna Goulda na fizycznym nośniku, słuchałem ze streamingów, a jakoś żadna inna płyta mi tu nie pasuje.