Luksus w PRL‑u? To brzmi jak oksymoron. A jednak luksus był osiągalny nawet w tej siermiężnej rzeczywistości Polski Ludowej. Oczywiście, był to luksus na miarę naszych możliwości. Dla jednych luksusem były jeansy w Peweksie, dla innych władza, a dla intelektualistów — luksus długich dyskusji o książkach, luksus posiadania własnego zdania. Właśnie o różnych odmianach (także niematerialnych) luksusu traktuje reportaż Księżyc z Peweksu Aleksandry Boćkowskiej.
Przyznam się od razu, że czekałem na tę książkę. Była dyskretnie, na małą skalę, ale też przyjemnie zapowiadana w social mediach (chyba zwłaszcza dobrze to wyglądało na Instagramie). I super, bo takie vintage obrazki aż się proszą o taką formę promocji. Niskobudżetową, nienachalną, z ładnymi obrazkami — a to z Hotelem Gromada z Piły, a to z Andrzejem Rosiewiczem zagadującym jedną panią. W drukowanej książce te obrazki oczywiście się znalazły. Cieszą oko, bo druk jest niezłej jakości, szkoda tylko, że nie doczekały się wkładki (jak w Porwanych). Ale i tak jest nieźle.
Sam tekst jest oczywiście wciągającą podróżą w epokę gospodarki planowanej i samowolki budowlanej. Dominuje ton reporterski (autorka jest znana m.in. z “Wysokich Obcasów”), ale pojawia się też ujęcie socjologiczne, politologiczne, a nawet tu i ówdzie wkraczamy w dziedzinę estetyki, jak u Springera. Dotyczy to zwłaszcza fragmentów o Pile (barierki pomalowane na żółto przypominają rozmówcom Boćkowskiej wierszyk: trochę gówna, trochę wody, to jest kolor wojewody) i Gdyni, z jej marynarskim osiedlem prawie willowym.
Raz po raz reportaż Boćkowskiej przywoływał obrazki znane mi z mojego rodzinnego Kołobrzegu, w którym jest wszystko — i hotele z wielkiej płyty, i domki pod wynajem, stawiane za kasę z rejsów, i przaśne małomiasteczkowe rozwiązania architektoniczne zwane niegdyś handlowcem i pod dachami. No i była jeszcze słynna Bryza, teraz wstydliwie zamieniona w Hosso II. Zresztą, te wszystkie handlowce, blaszaki, saturny i berlinki były w każdym miasteczku. W większych miastach były okrąglaki i inne rotundy. Wiadomo — rozmach.
Najważniejszy wniosek płynący z tej książki utrzymany jest w raczej pesymistycznym tonie. Bez względu na to, jakie przesłanki kierowały Polakami przy wyborze luksusu — materialne czy intelektualne — jesteśmy narodem parweniuszy. Trzeba pamiętać, że przed wojną w Polsce, w trzydziestopięciomilionowym społeczeństwie wyższe i średnie wykształcenie miało około trzystu pięćdziesięciu tysięcy ludzi. Potem był Holokaust, powstanie warszawskie, Katyń. Efekt był taki, że w 1945 roku liczba ludzi, którzy wiedzieli, do czego służy nóż, widelec i szczoteczka do zębów, była naprawdę ograniczona.
Innymi słowy — elity, które są dziś solą w oku prawicowych partii pozycjonujących ton dyskursu w mediach narodowych, to po prostu ludzie wyrośli na gruzach. Nikomu nie chce się ich bronić, gdy popełnią jakieś błędy. Ale nowe elity wyrastają na tym samym dziedzictwie, tylko wzbogaconym o lata względnego prosperity za Gierka i narodowo-romantyczne symbole z okresu schyłku komuny. Jak dużo da się ugrać taką walutą? Śledząc poziom dyskursu politycznego ostatnich lat, raczej trudno o optymizm.
4/5