Klasyka literatury grozy z końca XIX wieku w świetnym przekładzie Tomasza S. Gałązki. Pierwsze cztery opowiadania to coś między E.A. Poe a H.P. Lovecraftem. Reszta po prostu niezła lub urocza. Wystarczy, żeby się zachwycić.
Z posłowia Tomasza S. Gałązki wynika, że całkiem obszerna spuścizna Chambersa nie przetrwała próby czasu, bo w znakomitej większości jest to zwykła grafomania. Ze zbiorkiem Król w Żółci z 1895 roku stało się inaczej, bo spinająca część tekstów klamra o sztuce teatralnej doprowadzającej czytelników do obłędu jest autentycznie straszna. Prześladujące kilkoro bohaterów idée fixe o królu w łachmanach i cieniach kłądących się w Carcosie, tajemniczym mieście, nad którym zachodzą dwa słońca musiało wziąć się z jakichś autentycznych koszmarów, bo czegoś takiego nie da się wyprodukować na zamówienie.
Koszmar Roberta W. Chambersa był na tyle sugestywny, że zainspirował H.P. Lovecrafta przy tworzeniu mitologii Cthulhu. Słychać u niego echa poematu z nieprzytoczonego w żadnych większych fragmentach Króla w Żółci fikcyjnego dramatu. No i wreszcie słynny Necromonicon jako tekst doprowadzający czytelników do szaleństwa jest bliskim krewnym dramatu o królu w łachmanach.
Całość jest utopiona w dekadenckim klimacie fin de siècle’u, a bohaterowie głównie z kręgów artystowskich — malarze, modelki, pijusy.
Fikcyjna sztuka o królu w łachmanach i Carcosie miała być, zdaniem niewiarygodnych, bo obłąkanych narratorów, nierówna. Pierwszy akt taki sobie, nawet kiczowaty, dopiero drugi szokujący, nie do przejścia suchą stopą. I zbiorek Chambersa też nierówny, bo tylko cztery pierwsze opowiadania to pierwszorzędna literatura grozy, a pozostałe można potraktować jako dodatek, zbiór bonusów. Tekst o miłości do jakiejś damy sprzed wieków bardzo ładny, kojarzył mi się z którąś ze środkowych części cyklu komiksów o Thorgalu. Opowiadanie o oblężeniu Paryża udane, sugestywne, ale zupełnie różne od tego, co na początku tomu (choć pojawia się imię dziewczyny z tych tekstów nawiedzonych — fajnie). Ale już dwa dłuższe teksty o młodych studentach-malarzach i ich dojrzewaniu erotycznym to zgrabne ramoty, bez których świat mógłby się obejść.
Wyłania się stąd pęknięty klejnocik, kulejące dzieło. Lubię takie starocie.
5/6
PS. Trędowaty z Leprosy wspaniale komponuje mi się i z koszmarną wizją króla w łachmanach, i z tajemniczym, a odrażającym nieznajomym prześladującym bohaterów opowiadań. Może to wygnaniec z Carcosy, gdzie krążą obce księżyce i gdzie dwa bliźniacze słońca gasną w tafli jeziora Hali.

