Wydana po raz pierwszy w 2012 roku książka Macierzyństwo non-fiction musiała cieszyć się ogromnym zainteresowaniem, skoro Czarne właśnie wypuszcza drugą edycję. To najlepszy dowód na to, że rodzicielstwo nie wygląda tak jak w kolorowych magazynach z uśmiechniętymi bobasami.
Bo nie wygląda. Joanna Woźniczko-Czeczott nie odkrywa w tej książce niczego nowego, po prostu miała odwagę, a może zwyczajnie bardzo silną potrzebę, nazwania rzeczy wprost. Małe dziecko nie tylko wywraca świat rodzica do góry nogami. Dziecko jest taką rewolucją w życiu, której niektórzy rodzice nie są w stanie przetrzymać bez strat.
Dzieciaci vs. niedzieciaci
Dotyczy to i życia zawodowego (kobieta jest zasadniczo na przegranej pozycji w większości firm, a kobieta-matka ma podwójnie przesrane), i prywatnego. Dziecko obniża samoocenę, libido i poczucie własnej podmiotowości. Rodzic to automat do wycierania, podawania, odbierania i pocieszania, dlatego próba ponownego zdefiniowania siebie jako rodzica to gra o własne miejsce w świecie.
Nie wyczytałem tego u Woźniczko-Czeczott, znam to z autopsji i z opowieści najbliższych mi osób. W pełni potwierdzam — to prawda, że ludzie dzieciaci otaczają się głównie innymi dzieciatymi, bo kontakt z resztą świata jest mocno utrudniony. Staram się nie robić z tego reguły, nie dać się wpędzić w przymus kontaktu wyłącznie z innymi rodzinami atomowymi, ale statystycznie jakoś tak wychodzi. Łapię się na tym, że o swoich znajomych z pracy, z reguły mniej więcej dziesięć lat młodszych, w związkach jeszcze niesformalizowanych i bez dzieciaków w domu, mówię po prostu: single. Mimo tego, że chłopaki mają jakieś dziewczyny. Krzywdzące uproszczenie? Na pewno nie najgorsze ze wszystkich, które znamy.
Czy nie stać mnie na niańkę?
Jestem w tej komfortowej sytuacji, że jestem mężczyzną, zatem mogę sobie bezkarnie chrzanić farmazony i świadomości, męskim feminizmie, a przynajmniej o równouprawnieniu, i tak dalej. Ale to wszystko bzdury. Na własnej skórze przekonałem się, że matka jest stygmatyzowana z zasady wtedy, gdy moje ojcostwo stawało się bardziej zaangażowanym od przeciętnego. Na przykład wtedy, gdy zdecydowałem się na półroczny urlop wychowawczy. Ówczesny szef zapytał mnie, jak sobie wyobrażam dalszą karierę zawodową, skoro na tym etapie robię krok wstecz, i czy mnie naprawdę nie stać na niańkę (wtedy pracowałbym głównie na utrzymanie niańki, a Wożniczko-Czeczott pisze tak: bywa tak, że zorganizowanie opieki nad niemowlęciem kosztuje więcej, niż możesz w swej pracy zarobić).
Przy okazji kolega (zaznaczam: dobry kolega, z autentyczną troską w głosie) zapytał mnie, czy taki model ojcostwa jest dobrym wzorcem mężczyzny dla mojego starszego syna. Może rzeczywiście powinienem więcej z nim nocować w lesie, tak żeby upiec sobie na ogniu mięso z własnoręcznie zabitej sarny, bo tak faceci robią. A baby niech se siedzą z dziećmi.
W kolejnej firmie usłyszałem retoryczne pytanie brzmiące mniej więcej tak: dlaczego w mojej firmie to faceci wykorzystują opieki, a nie ich żony? No nie wiem, ale jestem pewien, że żony słyszą o wiele więcej niestosownych uwag niż ich faceci. Zatem powtórzę: matka jest w polskim społeczeństwie stygmatyzowana i nawet nikt nie próbuje tego za bardzo tuszować. A przynajmniej nie w sektorze MŚP (małe i średnie przedsiębiorstwa), bo jak jest w dużych korporacjach — nie wiem, nie miałem okazji sprawdzić.
Trochę pocieszenia
Powiecie pewnie, że znowu piszę o sobie, a nie o książce. I to prawda. Bo Macierzyństwo non-fiction to książka, którą można czytać wyłącznie przez pryzmat siebie. Ja w nie znalazłem w niej nic nowego, ale to pewnie tak działa — czytelniczki znajdują w niej własne rozterki na temat kobiecości i swojej roli w społeczeństwie, facetom trochę trudniej, bo o ojcostwie jest w tekście bardzo mało. Słabością książki jest jej blogowy charakter (Woźniczko-Czeczott wykorzystała materiał z bloga, którego pisała od dziewiątego miesiąca swojego macierzyństwa), dlatego dla szerszych, kulturowo-społeczno-politycznych analiz polecałbym bardziej Elisabeth Badinter). Trochę szkoda, jest poczucie niedosytu.
Ale polecałbym Macierzyństwo non-fiction wszystkim rodzicom, matkom i ojcom, którzy dopiero zaczynają uświadamiać sobie, na czym polega ich problem. Znajdą w niej trochę pocieszenia. I to jest OK, bo lepsza pociecha ze zrozumieniem istoty problemu, taki parenting zwyczajny, niż tanie recepty z kolorowych gazetek umacniających zmowę milczenia, która każe w rodzicielstwie widzieć wyłącznie szlachetną misję, ale siedzieć cicho, gdy mowa o gorszych stronach bycia matką (lub ojcem).
PS. Książką zainteresowałem się nie tylko z racji bycia rodzicem dwojga wspaniałych dzieciaków, ale też dlatego, że jej autorka napisała doskonały zbiór tekstów o Petersburgu. Propsy za popkulturowy smaczek, czyli wpisanie w narrację o macierzyństwie schemat z Dynastii. Fajnie. Szczerek jedzie na patencie z Mordorem, a Woźniczko-Czeczott sięgnęła po Carringtonów. Może z mniejszym powodzeniem, ale rozmiary książeczki też niewielkie. Tak czy siak, warto sięgnąć, czego nie można z czystym sumieniem powiedzieć o zdecydowanej większości publikacji dotyczących rodzicielstwa ukazujących się na polskim rynku. Ale o nich nie będę pisał na blogu, bo nie mam na to czasu ani ochoty.
3/5
PS2. Gdy moja córeczka miała półtora roku, szalała za Too Many Puppies Primusa. W tej chwili jej gust muzyczny jest bardziej konwencjonalny, nad wszystko przedkłada ścieżkę dźwiękową do Krainy lodu, ale pracujemy nad tym. To twarda dziewczyna i na pewno nie da sobie w kaszę dmuchać.