Amerykańska proza utrzymana w konwencji Godzin Cunninghama robi wrażenie ze względu na rozmach, intensywność emocjonalną i temat — epidemię AIDS z lat 80.
I właściwie z tego powodu miałem jej nie czytać. Obiecałem sobie, że nie będę czytał żadnych książek, które mogą mnie przybić, zdołować — w kolejnym miesiącu siedzenia w domu trzeba raczej walczyć o powietrze. A przede wszystkim obiecałem sobie, że nie będę czytał żadnych, ale to absolutnie żadnych książek o wirusach i epidemiach. A tu nagle epicka opowieść o AIDS…
Jednak przeczytałem, bo dostałem książkę Makkai od koleżanki. Żadnych epidemii, nie czytam teraz takich rzeczy — wspomniałem. Ej, to jest ładna książka, nawet nie zauważysz, na pewno cię nie zdołuje, powiedziała mniej więcej coś takiego. No i w sumie tak było.
Emocjonalna torpeda
Wierzyliśmy jak nikt jest powieścią skonstruowaną z kilku splatających się ze sobą wątków rozpisanych na dwóch płaszczyznach czasowych — z połowy lat 80. i z roku 2015. Wszystko na emocjonalnej torpedzie. Jak nie ma akurat mowy o umieraniu na AIDS, to jest poszukiwanie córki, która zerwała kontakt, a pech chciał, że udaje się ją odnaleźć w Saint-Denis podczas zamachów terrorystycznych i znowu robi się gęsto.
Materia powieściowa utkana jest z głównie banalnych, codziennych scenek, które w kontekście całości narracji (bohaterowie albo powoli umierają, albo żyją dalej, ale z depresją i porozbijanymi rodzinami) nabierają dramatyzmu. Na szczęście nie robi się soap operowo, raczej dominuje klimat jak ze wspomnianych już Godzin. I pewnie za to cały ten zachwyt oraz tytuł powieści roku według magazynu “Książki”.
Duch wielkiej epiki
Mnie najbardziej ruszyła scena z manifestacji, w której brutalny policjant łamie bohaterowi żebro. I to ostrzeżenie, żeby unikać bezwładu ciała, bo policjanci rzucają ludzi na bruk tak, żeby uderzyć głową. Dobry komentarz do minionego roku. Łyknąłem, chociaż miałem nie czytać niczego, co choć trochę pachnie aktualnością. Magia epickiej opowieści.
Ale przy okazji przypomniało mi się, że niespecjalnie kręci mnie ta typowa dla powieści najnowszej maniera polegająca na redukcji narracji na rzecz dialogu, dzięki czemu robi się mniej literacko, a już prawie filmowo. Czyżby nadzieja, że ktoś dostrzeże w powieści gotowy scenariusz? No i odchudziłbym tę książkę o jakieś 20% — jestem slow readerem i duże rozmiary z reguły mnie odpychają, jeżeli to nie jest Proust albo Wojna i pokój. W tym przypadku również nadmiar nie jest zaletą.
Za to propsy za udaną próbę wskrzeszenia ducha wielkiej epiki.
4/6
PS. Książka jest bardzo długa, więc czytałem ją przy wielu najprzeróżniejszych płytach, a jedną z nich jest ambientowy w sumie materiał Bernarda Wöstheinricha i Davida Kollara. Obaj już się tutaj pojawili przy różnych okazjach, do obu zawsze miło wracam. Materiał został zainspirowany życiem i rytmem Berlina, w książce mamy piękne portrety Chicago i Paryża, jakoś to do siebie pasuje.