Mój drugi po Mieście i mieście kontakt z sajfajem Chiny Miéville’a był doświadczeniem radosnym, bo źródłem przyjemności był przede wszystkim język. A właściwie Język, bo chodzi o kod, jakim bohaterowie porozumiewają się z Obcymi.
W Głosie Pana Stanisława Lema ludzkość nawiązała Kontakt, a kod odbierany od obcych cywilizacji miał być językiem Boga. W Ambasadorii pojawia się przez chwilę temat podobny. Ale tylko przez chwilę, jako jeden z wątków pobocznych, mianowicie niektórzy wierzą, że język obcych istot, zamieszkujących planetę przez Ziemian kolonizowaną, jest właśnie językiem Boga. Ale to tylko pokrętna, sekciarska teozofia. Generalnie ludzkość zachowuje się jak zwykle — podbija teren, czyni z niego przyczółek do ewentualnych dalszych kolonizacji, wyzyskuje zasoby, a kontakt z prawowitymi mieszkańcami nawiązuje tylko dlatego, że nie może ich po prostu zniewolić klasycznymi metodami. No i są z tego profity ekonomiczne.
U Lema nie udało się odszyfrować języka Pana. W Ambasadorii częściowo się wiedzie, a przynajmniej na tyle, żeby to wykorzystać i wprowadzić strategie manipulacyjne. Ale Ariekeni (ci Obcy, zupełnie nieprzypominający Ziemian, co jest w tej książce absolutnie wspaniałe) dokonują przewrotu. Uczą się kłamać. A wcześniej nie potrafili. I wtedy przychodzi czas na bunt. Zaczyna się wielka wojna.
Ambasadoria ma ciekawą, niebanalną fabułę. Świeżutkie i nieoczywiste rozwiązania (np. małżeństwa niewyłączne, marginalizacja religii, ludzie-duble hodowani tylko w jednym celu — aby mówili Językiem Ariekenów). Ale najciekawsze jest w niej właśnie to, że cała fabuła opiera się na próbach rozpoznania i wykorzystania mechanizmów nieznanego kodu językowego.
Miéville jest tu olśniewający. Tworzy imiona i pojęcia zapisywane w postaci ułamka (bo Ambasadorzy to duble, którzy mówią i myślą jednocześnie, a tylko wtedy wypowiadane słowo staje się prawdą, co jest warunkiem koniecznym, by nawiązać kontakt z Ariekenami). Wprowadza postaci ludzkie przekształcane poprzez traumatyczne doświadczenia tylko po to, by stanowiły np. porównania i metafory, bez fizycznej obecności w świecie totalnie dla prawowitych mieszkańców planety niezrozumiałe (pokazałbym to na polskim w szkole, ale książka totalnie nie nadaje się dla dzieci). I wreszcie konstruuje narrację z całkiem sporej ilości pojęć, których nie tłumaczy, a które czytelnik musi po prostu przyjąć do wiadomości, jakoś sobie po swojemu skonkretyzować i używać przy lekturze.
Język jest tu materią. I jest też wirusem, który infekuje całą społeczność. Przez język wybucha wojna i dzięki językowi można ją wygrać. O ile jest to coś, co można wygrać. I dlatego jest to fantastyka porywająca.
6/6
A o tym, że język to wirus śpiewała kiedyś Laurie Anderson.