Wydany w zeszłym roku reportaż Afronauci snuje się raczej leniwym tokiem i czasami brakuje mu napięcia. Ale historia w nim opowiedziana robi piorunujące wrażenie — to tekst o nieudanym podboju Kosmosu przez biedną Zambię u progu niepodległości.
Właściwie Bartek Sabela nie odpowiada na najważniejsze pytanie postawione w tej książce — czy afrykański program kosmiczny był pisany na serio, czy był gigantycznym wygłupem, próbą zakpienia z imperialistycznej, zimnowojennej retoryki USA i ZSRR w połowie lat 60.? A może jakąś próbą zwrócenia uwagi opinii publicznej w krajach pierwszego świata na problemy rodzących się na gruzach kolonializmu młodych państw afrykańskich? Na pewno program kosmiczny stworzony przez ogarniętego szalonym idée fixe Edwarda Mukukę Nkoloso ostatecznie nie uzyskał oficjalnego poparcia rządu Zambii, zatem nie można mówić o rzeczywistej politycznej roli tego przedsięwzięcia. Ale w co tak naprawdę wierzył Nkoloso, pokazywany w gazetach całego świata jako astronauta z dzidą — nie wiadomo.
Afronauci to trochę tekst o tej zwariowanej historii, trochę opowieść o rodzącej się w Zambii niepodległości, trochę analiza problemów państw postkolonialnych, a trochę podróż po współczesnej Afryce. Sabela raz po raz porzuca główną nić narracyjną na rzecz dygresji o kulisach rozmów z Zambijczykami w XXI wieku, a potem wraca do przerwanego wątku — trochę to niekorzystne dla struktury Afronautów, która się trochę rozłazi, a wtedy czytelnik traci zainteresowanie historią zambijskiego podboju kosmosu.
Moja ulubiona historia wiąże się z pierwszą (potencjalnie) kobietą w kosmosie, która zresztą miała od razu skolonizować Marsa — czujecie ten potencjał? Ale by się Rosji i Ameryce odbijało! Martha Mwamba miała zostać wytypowana do misji na Marsa, bo była właścicielką dwunastu kotów. Po co jej koty na Marsie? To proste — po dotarciu na powierzchnię Czerwonej Planety Martha po prostu wypuściłaby koty i zatrzasnęła drzwi do rakiety. Jeżeli koty przeżyją — można wysiadać. Proste? Proste. Jedyną przeszkodą było to, że afronautom trudno było zebrać pieniądze na budowę porządnej rakiety. Koty już były na stanie.
Smutna to książka, bo o postkolonialnej biedzie i życiu w walącej się Lusace. Ale też okraszona surrealistycznym sosem, który był naturalną konsekwencją pisania o tym zwariowanym programie kosmicznym. I dlatego ciekawa.
3,5/5
PS. Właśnie ukazała się bardzo dobra płyta z ambitną elektroniką wzbogaconą o afrykańskie rytmy — Afronauts grupy Mikrobi.T. Tytuł chyba nieprzypadkowy. Trzeba koniecznie posłuchać, choćby dla genialnie wkomponowanego tematu z The End The Doors w świetnym kawałku Lesotho. Afronautów czytałem właśnie przy tej płycie, a w nowym “Lizardzie” piszę o niej trochę więcej.