Zwykle wymyślam moim wpisom jakieś dowcipne tytuły, żeby oczy przyciągnąć, jakoś Was zaprosić do lektury. Tym razem to zupełnie bezcelowe, bo wystarczy wpisać pseudonim bohatera biografii, a tytuł sam układa się tak, jak trzeba. Po prostu David Bowie.
To było do przewidzenia, że po śmierci Bowiego muszą pojawić się na półkach księgarskich książki poświęcone temu artyście. W końcu to jeden z Największych, w jednym szeregu z Elvisem i Sinatrą. Zresztą, Bowie niejednokrotnie był nazywany spadkobiercą Franka Sinatry. W styczniu 2016 ukazał się wspaniały album Blackstar, jak się okazało — wypuszczony na chwilę przed śmiercią na raka. Piękne pożegnanie i wielki smutek… Zatem biografia Starman. Człowiek, który spadł na Ziemię pojawia się na półkach sklepowych zgodnie z zapotrzebowaniem czytelników.
Na szczęście książka Paula Trynki nie powstawała w pośpiechu. Biograf Bowiego tylko zaktualizował tekst wydany już kilka lat temu. I bardzo dobrze, bo otrzymujemy książkę bardzo starannie przygotowaną, znakomicie skomponowaną, obfitującą w naprawdę wnikliwe interpretacje piosenek i całych albumów Bowiego, pękającą od ciekawych wypowiedzi osób, z którymi artysta współpracował. Paul Trynka to dziennikarz znany z “MOJO” i współpracujący m.in. z “Guardianem” oraz “The Independent”, a to wystarczająco znamienity znak jakości, by dać mu się zaprosić do lektury.
Dlatego właśnie Starman. Człowiek, który spadł na Ziemię wyróżnia się na plus wśród biografii muzycznych, często kiepsko napisanych, przeładowanych faktami z kalendarium, a z reguły też zwyczajnie nudnych. Tym razem jest dokładnie tak, jak zazwyczaj wypisuje się w blurbach na okładkach — nie można się oderwać.
Trynka nie tylko relacjonuje kolejne etapy kariery Bowiego, ale też wnika głęboko w głębszy sens kolejnych masek przez niego przybieranych. Mówi o biseksualizmie Ziggy’ego, kokainowej paranoi Thin White Duke’a, fascynacji awangardą, wreszcie też o balansowaniu między komercją i poszukiwaniem prawdziwej tożsamości. To naprawdę porywająca opowieść. Pewnie, że bohater nietuzinkowy, ale tak ciekawie o nim opowiadać — to też sztuka.
Niestety, przyjemność lektury psuje dokładnie to, czego udało się uniknąć autorowi — pośpiech, w jakim wydano książkę. Rozumiem, że czas naglił i trzeba było wypuścić produkt na półki, ale naprawdę można było się postarać i wydrukować zdjęcia na papierze lepszej jakości, najlepiej we wkładkach. Wyszło jak zwykle — po taniości, na szarym papierze, byle jak. A przecież to jest książka dla fanów, więc oczekiwania są wysokie. Szkoda tekstu na papierowe wydawnictwo, które przypomina kryminał do czytania w pociągu.
W końcu to książka o człowieku, który spadł na ziemię. Z kosmosu. Nie zdarza się to specjalnie często.
3,5/5
PS. Tekst w nieznacznie skróconej wersji ukazał się w 26 numerze magazynu “Lizard” (tym z naćpanym Claptonem na okładce). Znajdziecie tam również mój artykuł o tekstach Genesis, a na bloga go nie wrzucę. Więc zaglądajcie do środka.