Nowy Andruchowycz, musi to być ważna książka w trzynastym miesiącu wojny w Ukrainie, pomyślałem, po czym niezwłocznie zacząłem wertować Radio Noc, odsuwając na bok parę innych książek.
Ale nie ma ani słowa o wojnie. Jest Majdan, tyle że literacko przekształcony, zbeletryzowany, ładnie zmityzowany (symbolizuje go muzyka grana przez głównego bohatera na pianinie, a z czasem na ulicach wśród barykad pojawiają się kolejne pianina, doprowadzające do wściekłości bezpiekę — i jest to bardzo ładne). Czy dobrze, że taki zmityzowany? Nie wiem, aktualnie w Ukrainie dzieją się ważniejsze rzeczy niż wschodnioeuropejska odpowiedź na realizm magiczny, choćby wysmażona przez pisarza pierwszorzędnego. A do takich przecież Andruchowycz się zalicza.
Mam do niego sentyment. Kiedyś, w nastolęctwie, Andruchowycz oczarował mnie Moscoviadą i Dwunastoma kręgami. Wydawał mi się takim fajnym wujkiem zza wschodniej granicy. Takim, który mógłby być dobrym przyjacielem ludzi starszych ode mnie o dekadę lub dwie, a którzy mi imponowali i chciałem być taki jak oni. I pisał bajecznie, intensywnie, dbając o odpowiednią gęstość języka i o to, żeby ta bardzo wschodnioeuropejska literatura nie wypadała tak blado przy tych wszystkich modnych Cortazarach i Kunderach. Fajny gość.
I on nadal taki jest. Ale podobnie jak u Pilcha, jego gadatliwa maniera połączona z nadmiernym poetyzowaniem przestała być walorem, raczej mu przeszkadza. Fabuła jest przyjemnie niedorzeczna — niegdyś popularny pianista rockowy prowadzi z knajpy nocną audycję radiową, która zaczyna cieszyć się statusem kultowym, a że jest to nadawane na żywo, to do lokalu przychodzi mnóstwo ludzi. I nasz bohater opowiada tam o Majdanie, o tym, jak go dorwali i wyłamywali palce, a także o tym, jak się ukrywał przed tajniakami.
I nagle dryfujemy gdzieś w sferę lekko surrealistyczną, czy tam realistyczno-magiczną: wszędzie towarzyszy mu czarny kruk Edgar, pojawia się jakaś fortuna milionera do ukrycia, aż wreszcie na scenę wkracza dziewczyna — tajniaczka, która się zakochuje w bohaterze i zaczyna go chronić podczas szalonej wędrówki po świecie. Jest to wszystko ładne i czarujące.
I łapię się na tym, że podoba mi się wizja, w której idolem tłumów jest progowy klawiszowiec, taki ukraiński Keith Emerson — to kompletnie bez sensu, ale fajnie! Przez siedem lat pisałem do gazety o progu, więc jak może mi się coś takiego nie podobać? A podczas tych kultowych audycji pan bohater puszcza m.in. Archive i King Crimson. I ludzie kochają, wszystko super.
Ale też nie do końca jest to wizja wiarygodna. Prog nigdy nie był sexy, chociaż jest też super. A w książce Andruchowycza dziewczyny przy progu mdleją. Majdan nie jest u niego Majdanem, a o wojnie nie ma nic. O miłości pisze pięknie, ale jakoś tak w stylu Kundery — upojna jest ta miłość, totalna, ma siłę detonacji bomby atomowej. Jednak na poziomie stylu z Andruchowycza wychodzi ten starszy wujek, który po latach już nie jest taki fajny — o biuście pisze grona (co?), a o penisie pchacz. A ja się czerwienię, jednak nie z emocji. Proszę Pana, to jest krindżowe, powiedzieliby moi uczniowie.
No więc to jest takie trochę krindżowe. Chociaż momentami ładne.
3/6
PS. Na plejce dołączonej do książki znajduje się Starless, a przecież młodzież prosiła mnie, żebym wrzucał mój Top 10 Najsmutniejszych Piosenek Ever. No to Starless: