A po co ty męczysz tego Dickensa, zapytała koleżanka. No bo ja czytam dwie nowe powieści i jedną dobrą, odpowiedziałem. Oczywiście, że przesadzam. Zdarzają się czasami dobre nowe powieści.
Do Dickensa zerknąłem na fali manii doprowadzania spraw do końca. Udało mi się ostatnimi laty uzupełnić większość znaczących braków w lekturze wielkich powieści XIX-wiecznych, przy czym autor Olivera Twista zawsze dobija mi się czkawką. Bo z reguły nudzi okropnie — postaci jest multum, moje ucho niespecjalnie odróżnia brzmienie jednego nazwiska od drugiego, a każdy albo gada w uniesieniu (pozostałość po powieści sentymentalnej) albo podtapia się w grzecznościach angielskiej konwersacji.
No i ciągną się te jego powieści niemiłosiernie. Nic dziwnego — powieść realistyczna typu dickensowskiego była w XIX wieku tworzona według podobnej strategii, co dzisiejsze seriale. Książki miały przykuwać uwagę, przywiązywać emocjonalnie do bohaterów, bawić i wzruszać, a jednocześnie zapewnić autorowi stałe źródło dochodu na dłużej, stąd wielki gabaryt — powieści pierwotnie wychodziły w odcinkach. Dickens przecierał szlaki, Prus i Tołstoj doprowadzili ten gatunek do perfekcji. Czy warto wytykać angielskiemu pisarzowi, że jego dzieło było jeszcze tu i ówdzie przaśne, skoro wytyczył wzorce?
Dawid Copperfield to w twórczości Dickensa powieść szczytowa, bo wiele jej wątków jest autobiograficznych. Pisarz rozliczał się w niej z własną biedą i przymusem pracy zarobkowej w dzieciństwie. Dobrze wiedział, co to więzienie za długi, bo ojciec lawirował przy murach takich instytucji. Jest też echo własnego małżeństwa (wątek Dory — rozkapryszonej dziecinnej żony) i wspomnienie pierwszych prób literackich.
Ale najważniejszą postacią Copperfielda jest bohater drugoplanowy — fałszywie skromny prawnik, bigoteryjny oszust Uriah Heep. W jednej z ostatnich scen znajdujemy go w więzieniu, gdzie zza krat wygłasza pełną jadu tyradę przeciw wszystkim znanym mu ludziom, z matką (z którą łączyła go dość toksyczna — zwłaszcza dla niej — relacja) włącznie, życząc im, żeby również znaleźli się w celi, aby nabrać pokory. Ta groteskowa, bo łącząca tragizm z komizmem, scena nie ma sobie równych, a Uriah Heep wypada jak skrzyżowanie Renfielda (tego z Draculi) z Tartuffem.
I teraz już wiem, że nazwa Uriah Heep dla tej kapeli wcale nie była ślepym strzałem:
5/6
PS. A po co ci Uriah Heep, ludzie pytają. Z tego samego powodu, co powieści XIX-wieczne. Bo lubię.