Nowy przekład Ulissesa autorstwa Macieja Świerkockiego i przewodnik po lekturze wysmażony przez tłumacza wessały mnie na dwa miesiące. Mogłem powiedzieć tylko to, co Molly w ostatnich słowach monologu — tak zrobię to Tak.
Nie ma sensu pisać kolejnej recenzji Ulissesa, bo tego się nie da zrecenzować, a zresztą już to kiedyś zrobiłem. Mogę tylko podzielić się kilkoma impresjami.
Do dzieła Joyce’a podchodziłem po raz trzeci (w całości, bo były też lektury fragmentów, również po angielsku, ale jestem za cienki w uszach). Każdy z tych kontaktów był udany, choć ten pierwszy miał miejsce tylko dlatego, że byłem dziewiętnastoletnim nadętym bufonem, który próbował udowodnić urbi et orbi, że już do tego dorósł, chociaż nie dorósł. Druga lektura była już czystą przyjemnością — pełną, satysfakcjonującą, z obietnicą powrotu. Do trzeciej namówił mnie Maciej Świerkocki, choć nigdy z nim nie zamieniłem słowa — wystarczyła zapowiedź nowego przekładu wydanego przez Officynę.
Skromny blogasek nie jest miejscem na pogłębione analizy sztuki translatorskiej, a zresztą, co ja się na tym znam, tyle co nic. Jako zwykły zjadacz chleba zauważyłem tylko, że świeża wersja jest dosadniejsza, mocniej oparta na konkrecie, a tym samym też bardziej otwarta na erotyczne dwuznaczności języka Joyce’a. Czy jest lepsza od tekstu Słomczyńskiego? Nie mi to oceniać, obie są wspaniałe i obie czyta się równie dobrze. Wiadomo, nowa uwspółcześniona, ale w przypadku Ulissesa nie o to chodzi, tylko o smaczki. Doskonałym daniem jest lektura tych fragmentów Łodzi Ulissesa, w których Świerkocki zestawia wybrane smaczki w interpretacjach Słomczyńskiego, swojej, a także autorów innych przekładów, ze szczególnym wskazaniem na włoski i francuski. Plus oczywiście oryginał. Crème de la crème.
Świerkocki dokonał pracy tytanicznej — i przy tekście oryginalnym, i przy przewodniku po lekturze. Czapki z głów.
A ja przy tej okazji odbyłem swoją własną podróż po zakamarkach świadomości i podświadomości, testowałem pamięć i wrażliwość na szczegół, smuciłem się przejściem w wiek średni, wiek męski, wiek klęski, uciekałem przed rokiem 2021 w rok 1904, rozpamiętywałem niepowodzenia i szukałem schronienia przed traumami. Oczywiście, w sposób niedoskonały, prowizoryczny i powierzchowny. Tak samo, jak robi to Leopold Bloom, inaczej niż Molly, chociaż teraz rozumiem ją lepiej, a zupełnie odmiennie od Stefana (Stephena), od którego się oddalam metrykalnie i który zaczyna wzbudzać we mnie odczucia bardziej ojcowskie, jak w Poldim.
I jeszcze przypominałem sobie, jak niegdyś wraz z Hubertem i moją żoną tłumaczyliśmy pierwsze zdanie Ulissesa przez jakąś godzinę w ramach lekcji angielskiego, a całkiem niedawno wspominaliśmy to przy grze Pierwsze zdania — przymiotnik stateczny zawsze już będzie oznaczał Mulligana (u Świerkockiego zwanego Gogusiem), choć tym razem jest bardziej napuszony. Pulchny bez zmian. Zdrówko, Hubercie!
Dodam do tego, że nowy przekład Ulissesa czytałem mniej więcej równym tempem z innym przyjacielem, Bartoszem, z którym wymieniliśmy masę SMS-ów i wiadomości na mesendżerze, opartych głównie na cytatach i aluzjach z powieści. Tych wiadomości nie pokażę nikomu, bo bardzo dużo o nas mówią. Sami sobie znajdźcie takich przyjaciół.
A że Bartosz świętuje właśnie wydanie ostatniego (niestety) materiału zespołu Artykuły Rolne, zapraszam do wysłuchania piosenki W piątek wieczorem, której roboczy tytuł brzmiał Spacer z Piotrem. To była nasza wędrówka po Poznaniu, jak Blooma z Dedalusem po Dublinie, choć żaden z nas nie jest Stefanem (Stephenem), a każdy jest trochę Leopoldem, chociaż też nie do końca. Wszystko było wtedy zamknięte poza Żabkami, a my rozmawialiśmy o tym, że nam się nie chce, że nie ma gdzie wyjechać, a także trochę o literaturze, bo zawsze rozmawiamy również o niej. Bo Tak.
6/6