Węgierski Mistrz zdążył na chwilę przed emigracją faktyczną udać się na wyimaginowaną. W Siostrze bohaterowie kryją się przed II wojną światową w górskim schronisku, które właściwie zamienia się w małe Davos.
Bohater-narrator opowiada o dziwnej znajomości z uznanym pianistą i kompozytorem. Rozmawiają zdawkowo, ale kryje się w tym moc dyskusji z Czarodziejskiej góry. Po jakimś czasie dostaje rękopis kompozytora. Ta powieść w powieści (lubię budowę szkatułkową) stanowi wyznanie umierającego, zmagającego się z chorobą człowieka. Zapis jego rozterek duchowych. Jest to piękne i przejmujące.
Lubię u Máraiego ten niespieszny rytm, ten charakterystyczny ton, staroświecki, elegancki, pełen powagi, ale też i powietrza. Ten przenikliwy i wrażliwy na aktualne problemy świata powojennego (o czym świadczy wielotomowy Dziennik) w powieściach zatrzymywał rzeczywistość sprzed katastrofy. II wojna światowa jest zaakcentowana jako coś obecnego i realnego, ale bohaterowie mówią, jedzą, chodzą, ubierają się jak w międzywojniu, w miarę możliwości. Mistrz też tak żył. Konsekwentnie i uparcie. Nawet, gdy wyjechał za ocean, by nigdy nie wrócić.
I chyba jest tak, że to, co u Máraiego najważniejsze, znajduje się między słowami. W rytmie, melodii, sposobie opowiadania. Narrator Siostry tak komentuje rękopis kompozytora:
Może trafią się czytelnicy, którzy tak będą czytali tę opowieść jak ostatnią kompozycję Z., w której melodia ważniejsza jest od treści. A przecież melodia nigdy nie zawiera żadnej treści. Wszelako zawsze mówi coś, czego nie można wyrazić słowami.
I tak to jest z całym pisarstwem Mistrza.
5/6
PS. Przyjaciel przywiózł z Ethniesów taką płytę. Wzruszyła mnie historia powstawania zapisanej na niej muzyki. Michał Żak opowiada o cymbałach, które odziedziczył po dziadku. Cymbały zostały zrobione z pozostawionego po Niemcach złomu, bo po przejściu ze wschodu na zachód dziadek chorował na brak muzyki. Teraz wnuk gra na tych cymbałach, inspirując się historią z czasów wojny. Jakoś mi się to wszystko dobrze z książką Máraiego klei.