Śladami bogów to szkice z podróży po Bliskim Wschodzie i Afryce — znakomita dziennikarska robota młodego wtedy pisarza. I jednocześnie przestroga przed tym, co się stać musiało i z czym świat mierzy się w XXI wieku.
W jednym z najważniejszych fragmentów tej książki Márai opisuje bezsens wojny, jaką francuscy żołnierze toczyli w Syrii mimo rozpadającego się właśnie kolonializmu. Przestrzega, że barbarzyństwo kolonialistów na Bliskim Wschodzie musi się skończyć dla Europy katastrofą: co będzie, jeśli te tłumy kiedyś się poruszą i nas, Europejczyków, Jednym gestem cisną z powrotem do naszej ojczyzny, razem z naszymi czołgami i umowami, i przegonią nas ze świata, stamtąd, gdzie zachowywaliśmy się zachłannie, chciwie, podle i okrutnie i gdzie przegraliśmy, lekkomyślnie utraciliśmy ich szacunek? “Wiara Mahometa rozkazuje uderzyć mieczem…”.
Bliskowschodni los
Węgierski pisarz u progu kariery, czyli jeszcze nie Mistrz z wielkiej litery, pisał tak — uwaga! — w 1926 roku. Niemal sto lat temu! Jakby czuł, że świat Zachodu sam stworzy sobie terroryzm.
Pisał też o przyszłym Izraelu, wtedy jeszcze będącym w fazie tworzenia pierwszych żydowskich osiedli w Palestynie, na dwie dekady przed Holocaustem. Podziwiał wysiłek pionierów, doceniał energię ludzi marzących o państwie żydowskim, ale już dostrzegał ważne zagrożenie — że to może powstać kosztem Palestyńczyków, których los nie będzie Brytyjczyków, wspierających ruch syjonistyczny dla zabezpieczenia swoich interesów na Bliskim Wschodzie, zupełnie obchodził.
Nuda w grobowcu Tutanchamona
Poza tym Márai zwiedza Egipt, nudzi się w grobowcu Tutanchamona (w którym nic nie ma, wszystko co ciekawe wywieziono do muzeum), opisuje biblijne miasta widziane okiem europejskiego dwudziestowiecznego intelektualisty, trafia też m.in. na Rodos i do Turcji. Wszystko to jest szalenie interesujące. Bo Márai uchwycił świat, który się od 1926 roku diametralnie zmienił, porównując go z wyobrażeniami znanymi z literatury i tradycji kultury, zatem czymś jeszcze bardziej odległym w czasie. Konfrontuje rzeczywistość wyobrażoną z tym, co realne. A dla nas, po niemal stu latach, ta realność też już wrasta w mit o Wschodzie z Baśni tysiąca i jednej nocy, Starego i Nowego Testamentu, Homera i Herodota.
Piękna i pouczająca lektura. I znakomity warsztat — Márai jest tu bardziej zwięzły niż w powieściach (teksty powstawały dla gazety), ale też po niespiesznym, muzycznym niemal rytmie można wnosić, że mamy do czynienia z pisarzem znakomitym. A przecież na Dzieło Garrenów, Wyznania patrycjusza i Żar dopiero miał nadejść czas.
4/6
PS. Márai szedł tropem bogów z wielkich trzech religii Księgi, czasami zahaczając też o wyobrażenia Greków i Fenicjan. To ja bym dodał od siebie do zestawu nordycką Ondynę, siostrę-bliźniaczkę naszej Świtezianki. Ondyna pokochała śmiertelnika, co się na Północy nigdy dobrze nie kończy, a że on nie był jej wierny (tak, znacie to z lekcji polskiego), postanowiła go ukarać. Tylko zamiast go utopić, a duszę uwięzić pod modrzewiem przy jeziorze, skazała go na jeszcze gorsze tortury. Miał o niej myśleć bez przerwy. Gdy o niej zapomni — umrze. I dlatego nie może nawet oddychać.
Mit mitem, ale Ondyna patronuje wyjątkowo paskudnej chorobie genetycznej. Dzieci cierpiące na klątwę Ondyny muszą spać pod respiratorem, żeby nie umrzeć podczas snu. Na razie nie ma na to leku, trwają prace. Żeby pomóc zebrać na to fundusze, dobrzy ludzie zrealizowali taki cudowny dwupłytowy album, na którym Kayah sąsiaduje z Jarboe, a Julia Marcell z Zimpelem. Pierwsza płytka to kołysanki, a druga — De Profundis — urzekająca podróż po krainie snu. Warto posłuchać, kupić trzeba koniecznie. Można to zrobić na Bandcampie. A że album jest przepięknie wydany, będzie ozdobą każdej kolekcji.
Wklejam Song To The Siren, śpiewa Magdalena Cielecka. Bo syreny też od Greków, Márai mógł jakąś spotkać.