Czwarty tom W poszukiwaniu straconego czasu to moment kulminacyjny całego cyklu Prousta. Z całą pewnością miał on ogromne znaczenie dla autora, bo to w Sodomie i Gomorze w pełnej krasie prezentuje się najważniejszy – obok Marcela – bohater dzieła. Mowa oczywiście o baronie de Charlus, wzorowanym na słynnym dandysie, a prywatnie – przyjacielu i mentorze pisarza, Robercie de Montesquiou-Fezensac.
W zasadzie wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że de Charlus to postać karykaturalnie przerysowana. I kontrowersyjna. Bo to przegięty gej i konserwatywny szowinista w jednym. Nic dziwnego, że Proust bał się reakcji Roberta de Montesquiou.
Homoerotyzm magnetyczny
Wewnętrzna sprzeczność , jaka charakteryzuje de Charlusa, jest chyba w jakiś sposób typowa dla wszystkich radykałów o niedookreślonej tożsamości. De Charlus – a właściwie Palamed de Guermantes – tym chętniej manifestuje swój antysemityzm, katolicki konserwatyzm i moralną wyższość nad innymi, im intensywniej korzysta z rozkoszy, jaką dają mu spotkania z młodymi efebami, stręczonymi dość jawnie przez służbę i co bardziej wtajemniczonych znajomych. Narrator-Marcel tu i ówdzie wypowiada się o nim z nutą pogardy (powtarza się epitet zboczeniec), ale magnetyczna siła de Charlusa jest tak ogromna, że także on znajdzie się pod jego ogromnym wpływem. Co prawda de Charlus w Sodomie i Gomorze nie uwodzi Marcela, ale jego homoerotyzm ma decydujący wpływ na charakter jego związku z Albertyną.
Mianowicie Marcel staje się chorobliwie zazdrosny. Podejrzewa Albertynę o doświadczenia erotyczne z kobietami. I znajduje dowód – jej znajomość z przyjaciółką pani Vinteuil, czyli postaci uosabiającej homoseksualną zmysłowość (znamy ją z epizodu na plaży z tomu W cieniu zakwitających dziewcząt). Zdaniem Marcela nie można pozostawać w orbicie pani Vinteuil i trzymać się z dala od miłości lesbijskiej.
Transgenderowe arcydzieło
Sprawa jest jednak o wiele bardziej złożona, niż mogłoby się wydawać. Po pierwsze – homoerotyczne ciągoty Albertyny wyraźnie podniecają Marcela (taka czułość Albertyny dla przyjaciółki panny Vinteuil — i przez tak długi czas — nie mogła być niewinna, że Albertyna jest świadoma grzechu i że zresztą, jak każdy jej gest świadczył o tem, urodziła się z instynktem zboczenia). Właśnie doświadczenia lesbijskie sprawiają, że Marcel nie porzuca tego związku. Ale to jeszcze nie wszystko. Jeżeli przypomnimy sobie, co pisał Boy w jednym z esejów z tomu Proust i jego świat, dwuznaczny charakter postaci Albertyny będzie jeszcze wyraźniejszy. Chodzi oczywiście o to, że Proust dokonał tu transpozycji swoich uczuć do mężczyzny, więc granice pomiędzy tym co męskie i tym, co kobiece, były w tym tekście zacierane po wielokroć.
Efektem jest oczywiście znakomita literatura. To chyba pierwsze tak odważne transgenderowe arcydzieło w historii kultury, powstałe na wiele lat przed pierwszym użyciem terminu gender. Dojmujące jest tu wszechobecne poczucie winy, jakichś zakamuflowanych wyrzutów sumienia związanych z uczestnictwem w czymś obrzydliwym, a jednak dyskretnie akceptowanym przez paryską socjetę. To nie jest prowincja, żeby za takie rzeczy rzucać kamieniem.
Ale psychiczne tortury bohaterów świadczą o wciąż aktualnym problemie z tożsamością człowieka, który udaje przed światem (i sobą), że radzi sobie ze swoją seksualnością. A sobie nie radzi, bo myśli o niej w takich kategoriach, jak grzech, zgorszenie i zboczenie. Swoją drogą, w kolejnych tomach będzie mowa o tym, że de Charlus rzeczywiście osiągnie moralne dno, zadłużając się i pogrążając w coraz mniej kontrolowanej rozpuście.
Szowinista de Charlus
Może dlatego de Charlus, ucieleśnienie niepohamowanej cielesności (bo Albertyna jest trochę bardziej efemeryczna, mniej uchwytna), tak chętnie wygłasza szowinistyczne tyrady? Może w ten sposób się kamufluje, szuka sobie azylu w ramach akceptowanych przez konserwatywne społeczeństwo, znów dochodząc do karykaturalnej przesady? A bywa, że niektóre wypowiedzi de Charlusa, zwłaszcza antysemickie, naprawdę przyprawiają o dreszcz zgrozy. Na przykład wtedy, gdy obłudnie tłumaczy swój podziw dla narodu, który wydał geniuszy, ale puentuje: ghetto jest tem piękniejsze, im bardziej jednolite i doskonałe.
Tak wnikliwy dialog ze społecznymi konwenansami i poruszanie tematów uważanych dotąd za absolutnie nietykalne sprawiły, że Sodoma i Gomora uchodzi za najciekawszą i najodważniejszą obyczajowo część W poszukiwaniu straconego czasu. Tekst został nazwany jedną z najśmielszych książek, jakie istnieją, a autor akcentował, że ciężar jego prozy wzrośnie, gdy na scenie pojawi się de Charlus w pełnej krasie. Warto przebrnąć przez te niekończące się dyskusje salonowe ze Strony Guermantes, by dojść do kulminacji proustowskich neuroz w Sodomie i Gomorze.
5/5