Przyjął się powszechnie taki stereotyp, że najlepszy Proust to ten przełożony przez Boya, a resztę się doczytuje z poczucia obowiązku. W ogóle od piątego tomu zaczyna się spadek formy, bo środkowe części cyklu, zwłaszcza Stronę Guermantes oraz Sodomę i Gomorę, autor poprawiał i uzupełniał o kolejne warstwy szpachlu (dzięki czemu książki mocno napuchły, ale też zbliżyły się do ideału), ale całości nie dokończył. Uwięziona, Utracona i Czas odnaleziony to książki bez ostatniej redakcji autora. Na domiar złego Boy przetłumaczył tylko pierwszą z nich. No zatem przyjął się powszechnie taki stereotyp, że od szóstej części W poszukiwaniu straconego czasu doczytuje się Prousta tylko z poczucia obowiązku. Tyle że to nieprawda.
Utracona, znana też pod tytułem Nie ma Albertyny, to jeden z najjaśniej błyszczących klejnotów w całej literaturze dwudziestego wieku, a w pełni ukazuje to nowy przekład Magdaleny Tulli. Jak to z nim jest? Spodziewałem się językowych wodotrysków jak ze Snów i kamieni, a jednak Tulli jest wierna tekstowi Prousta. Za to język staje się bardziej żywy, przezroczysty, bliższy współczesnemu czytelnikowi niż przedwojenne przekłady Boya-Żeleńskiego.
Boy przestarzały? A czemu by nie! Powiedzmy to sobie szczerze — ja też uwielbiam go za to, że przełożył całą literaturę francuską, za genialny humor, za kapitalny język. Ale też coraz mocniej odczuwam, że jego przekłady powoli się starzeją. Niektórzy twierdzą, że Boy sprofanował Prousta, tnąc jego kilometrowe zdania na kawałki i ingerując w styl. Mnie przeszkadza coś innego — trochę anachroniczny tu i ówdzie słownik. I właśnie tego ustrzegła się Magdalena Tulli.
Autorka Trybów z niesamowitą klasą podjęła dzieło tłumaczenia Prousta dokładnie tam, gdzie Boy je zakończył, kontynuując próbę stworzenia przekładu genialnego. Czyli takiego, który jest zbieżny z myślą pisarza i jednocześnie wnosi do jego dzieła coś nowego. Tym razem jest to językowa świeżość, która decydująco wpływa na przyjemność czytania historii, która — było nie było — wlecze się już przez sześć tomów.
Utracona Prousta wyróżnia się spośród pozostałych części W poszukiwaniu straconego czasu szczególnym tonem — żałobnym. Początkowe fragmenty tekstu dotyczą żalu po zerwaniu, ale szybko ustępują one prawdziwej żałobie — bo bohater dowiaduje się o śmierci Albertyny. Od tego momentu tekst Prousta zamienia się w prozatorską odpowiedź na Sonety na cześć Madonny Laury umarłej Petrarki, by pod koniec płynnie przejść w traktat o zapominaniu. I tu Proust idzie dalej niż zwykli docierać jego poprzednicy. Zwykle treny kończą się wyciszeniem, uspokojeniem (tak było też u Petrarki). Proust dochodzi do niewdzięcznego zapomnienia, a głos zmarłej Albertyny zostaje zagłuszony przez hałas paryskiego (i weneckiego) życia.
Tulli genialnie wydobywa dyskretny urok tej poetyckiej prozy. Czasami przypomina ona listy romantyków (wiedziałem, że to rozłąka rozpala moją miłość, a gaszą ją częste spotkania. W rzeczywistości jednak częste spotkania zrodziły we mnie potrzebę jej obecności nieskończenie silniejszą od moich uczuć z pierwszego okresu Balbec), a czasami Proust popada w ton elegijny (bo teraz Albertyny nie było już przy mnie i nie było komu mnie pocieszyć). Niektóre partie kipią od subtelnego erotyzmu, a jeszcze inne kojarzą się z barokowym niemal mistycyzmem (czułem jej język, rozchylający moje wargi nie po to, by mi być pokarmem, życiodajny, uświęcony, pierwotny). Całość zniewala swoim rozmachem (jak cały cykl), misterną konstrukcją, muzyczną wrażliwością na rytm prozy i piękno języka. Przynajmniej do dwóch ostatnich walorów na pewno mocno przyczynia się przekład Magdaleny Tulli.
I jeszcze wisienka na torcie — w tym tomie następuje rehabilitacja przyjaciółki panny Vinteuil, która miała być (zdaniem Marcela) odpowiedzialna za lesbijskie skłonności Albertyny i chorobliwą zazdrość bohatera. Tym razem dziewczyna ratuje od zapomnienia dzieło Vinteuila, genialnego kompozytora, autora sonaty stanowiącej motyw przewodni całego cyklu Prousta:
(…) tę najdziwniejszą rewelację nieznanego typu radości zdołałem otrzymać od niego, skoro, jak powiadano, umierając zostawił tylko sonatę, reszta zaś prawie nie istniała, zagrzebana w notatkach niepodobnych do odczytania. Niepodobnych do odczytania, w końcu jednak odczytanych, siłą cierpliwości, inteligencji i czci, przez jedyną osobę, która dość długo żyła w pobliżu Vinteuila, aby dobrze poznać jego sposób pracy, aby odgadnąć znaki jego instrumentacji: była nią przyjaciółka panny Vinteuil. Jeszcze za życia wielkiego muzyka, poznała kult, jaki córka Vinteuila żywiła dla ojca. Właśnie z powodu tego kultu, w chwilach kiedy się idzie nawspak prawdziwym skłonnościom, obie dziewczyny mogły znaleźć obłąkaną, przyjemność w profanacjach, które swego czasu opisałem.
Jak to u Prousta — życie jest krótkie, a sztuka wieczna. Silniejsza nawet od miłości i śmierci.
5/5
A na koniec kilka słów o czytaniu Prousta od Sary Rothenberg, interpretatorki sonaty Vinteuila