Ważny temat, stos nagród i sukces na całym świecie — to wspaniały wynik dla książki piętnującej rasizm. A jednak Kolej podziemna nie musi się podobać wszystkim, bo drewniane dialogi i moralizatorstwo mocno psują styl tej książki.
Powieść (bo to powieść, a nie reportaż, jak początkowo myślałem) Kolej podziemna. Czarna krew Ameryki Whiteheada przeczytałem z kilku powodów. Po pierwsze — nieźle wpisuje się w moje lektury o Ameryce z Czarnego. Po drugie — niewolnictwo jako temat literacki interesuje mnie od dawna, a mistrzostwo w tej dziedzinie osiągnęła Toni Morrison w Umiłowanej. I wreszcie muzyka. O Kolej podziemną zapytał mnie kiedyś kolega mniej więcej tak: Wiedziałeś, że to nie metafora, tylko naprawdę były tunele, przez które przerzucali zbiegłych niewolników na północ? Bo ja całe życie myślałem, że to taka przenośnia w bluesach (sorry, Rafał, jeżeli coś przekręcam).
No, ja też myślałem, że to metafora. I że Coltrane podczas sesji do Africa/Brass oddał hołd staremu bluesowi, a nie bohaterom walczącym o wyzwolenie czarnoskórych niewolników. Dlatego ostrzyłem na tę Kolej podziemną zęby.
Niestety, nie obyło się bez rozczarowania. Może za wiele było czekiwań, ale… No właśnie. W zasadzie nie powinienem mieć pretensji o to, że amerykański powieściopisarz popularyzuje temat walki z niewolnictwem w nośnej, chwytliwej, popularnej powieści. W końcu to dlatego czyta go cały świat, a nie wąski krąg specjalistów. Nie powinienem się zatem krzywić ani na skróty w fabule (bohaterowie nagle gubią się i odnajdują, jak u Sienkiewicza), ani na wzmocnienie wątków mających na celu wyłącznie utrzymanie suspensu (kolejne sceny ucieczek i pojmań Cory, głównej bohaterki), a przecież można było zadbać bardziej o rozbudowane realia historyczne lub tło psychologiczne. Da się to jakoś wytrzymać.
Największym problemem książki są drewniane dialogi i moralizatorskie przemyślenia głównej bohaterki, która raz po raz wygłasza (przeważnie w głowie) deklaracje na temat niewolnictwa jakby rodem z pozytywistycznej powieści tendencyjnej lub z wczesnych tekstów Żeromskiego. W najlepszym przypadku Cora przypomina Madzię z Emancypantek Prusa — obu bohaterkom sporo można wybaczyć podczas lektury, ale po odłożeniu książki pozostaje niesmak. Bo to program społeczno-polityczny, a nie żywa literatura. Takie odczucie miałem m.in. przy okazji przemyśleń Cory na temat kontroli urodzeń w Karolinie Południowej oraz sprawiedliwości społecznej na farmie w Indianie. Na pewno temat był istotny, tylko obrobiony z gracją pozytywisty-społecznika.
Ale to takie wymądrzanie się białego Europejczyka z jego Zolą i Żeromskim na koncie. Odbiór tej książki na pewno jest zupełnie inny tam, gdzie czarnoskórzy Amerykanie wciąż muszą przypominać białym, jakie jest prawdziwe oblicze Stanów. Zwłaszcza, że ostatnio znowu wybielało.
2,5/5
PS. Bluesa i jazzu było w tej książce bardzo mało — trochę było, ale oczekiwałem więcej. No to na dokładkę tradycyjna Pieśń Kolei Podziemnej w interpretacji Johna Coltraine’a: