Chochma jest wszędzie — “Chochma” Svensa Kuzminsa

Chochma
Nie spodziewałem się tego. Niby opowiadania, niby powieść, właściwie nie wiadomo co. O nieistniejącym miasteczku z Łotwy, czy raczej o sumie wszystkich dziur z Łotwy i nie tylko z niej. I śmiałem się do rozpuku, i wzruszałem.

Poczu­cie humo­ru Sven­sa Kuzmin­sa naj­bar­dziej przy­po­mi­na mi Cze­chów. Jest mie­szan­ka absur­du, śli­skich żar­tów i zdro­we­go dystan­su do sie­bie, a to dosko­na­ła recep­tu­ra. I tak na przy­kład Kuzmins opo­wia­da o typie, któ­ry pró­bo­wał zało­żyć filię Choch­my w Irlan­dii, żeby z cza­sem Łotwa inkor­po­ro­wa­ła całą ojczy­znę Joyce’a. Albo o face­cie, któ­ry wymy­ślił lek na kaca i przy­cho­dzi do agen­cji rekla­mo­wej, żeby go wypro­mo­wać, ale są pro­ble­my, bo lek bar­dzo śmier­dzi i w dodat­ku został już zare­je­stro­wa­ny pod nazwą Alko­stop. Na szczę­ście ma też wła­ści­wo­ści halu­cy­no­gen­ne, więc jak cała agen­cja rekla­mo­wa leczy nim kaca, zaczy­na­ją się dziać rze­czy niezwykłe…

I jesz­cze kawa­łek o cio­ci Pau­li, któ­ra sku­tecz­nie depra­wu­je mło­de­go nar­ra­to­ra, a przy oka­zji też pół Choch­my, a przy­naj­mniej tę poło­wę, któ­ra nie jest po miesz­czań­sku obu­rzo­na. I jak pięk­nie Kuzmins o tym pisze:

Ciot­ka Pau­la czu­ła się za to wspa­nia­le. Gdy ja sta­ra­łem się utrzy­mać reszt­ki samo­kon­tro­li, ona już z butel­ką szam­pa­na w dło­ni krę­ci­ła bio­dra­mi i potrzą­sa­ła czę­ścia­mi cia­ła, o któ­rych nie mia­łem poję­cia, że moż­na nimi potrząsać.

I jesz­cze jest opo­wia­da­nie na koniec, w któ­rym jed­na para znaj­du­je chwi­lę intym­no­ści w poko­ju hote­lo­wym. I nagle wcho­dzą jacyś mier­ni­czy, żeby wszyst­ko pomie­rzyć. Mie­rzą i mie­rzą, ona nie­ubra­na. Mier­ni­czy infor­mu­ją o tym, co tam pomie­rzy­li i dla­cze­go to jest waż­ne. Poza tym ona nie pamię­ta imie­nia swo­je­go kole­gi, pamię­ta tyl­ko, że to coś ze sta­ro­żyt­nej Gre­cji. A my już wie­my, że jeden z boha­te­rów prze­wi­ja­ją­cych się przez całą tę histo­rię ma na imię Hora­cy, a ona go nazy­wa raz Home­rem, raz Hera­kli­tem, a nawet z raz Hio­bem. I gdy już pęka­my ze śmie­chu, nastę­pu­je taki moment liryczny:

- Oni wszyst­ko tak dokład­nie pomie­rzy­li, tak dobrze wytłu­ma­czy­li, a ja, głu­pia koza, od lat nie potra­fię dojść do ładu ze swo­im życiem. Gdy­byś ty wie­dział, jak mi to wszyst­ko obrzy­dło! O jakim porząd­ku może być mowa, sko­ro nie pamię­tam nawet two­je­go imienia?

Hora­cy się uśmiechnął.
– To nic – powie­dział. – Z cza­sem zapa­mię­tasz. Otarł łzy z policz­ka pani Brikovej.

O tej godzi­nie Choch­ma napraw­dę przy­po­mi­na­ła cichą, nie­za­miesz­ka­łą aste­ro­idę, dry­fu­ją­cą bez celu w pustkę.

Choch­ma jest wszę­dzie. I tak­że w moim sercu.

5/6

PS. Dorzu­cam Ala­me­dę, bo byłem na kapi­tal­nym kon­cer­cie tego zespo­łu. Zno­wu. Są wspaniali.

Choch­ma jest wszę­dzie — “Choch­ma” Sven­sa Kuzminsa
Facebooktwitterlinkedintumblrmail