Kiedy zaraz po maturze brałem się za pierwszą lekturę Ulissesa, podchodziłem do niej z typowym namaszczeniem charakteryzującym nowicjusza wypływającego na głęboką wodę i spodziewającego się natychmiastowego wciągnięcia na dno. Ku mojemu zaskoczeniu tekst dał mi więcej przyjemności, niż się spodziewałem.
Ulisses Joyce’a aż kipi od wspaniałego humoru językowego, genialnej stylizacji i nie zawsze dyskretnej erotyki. Co z tego, że nie rozumiałem wszystkiego? To samo dotyczyło wielu nudniejszych i bardziej drętwych książek.
Później miałem jakieś nieśmiałe próby powrotu, ale jakoś nie umiałem sobie zaplanować czasu na tak obszerny i wymagający tekst, który i tak już miałem odhaczony na liście lektur. No i nie pomagał mi w tym mój (starszy o jakieś dwie dekady) przyjaciel, który powiedział mi tak: Piotr, daj sobie spokój. Czytałem “Ulissesa” siedem razy i powiem Ci jedno — żeby go zrozumieć, musisz mieć przynajmniej 40 lat, musisz być żonaty i musisz być alkoholikiem. Teraz spełniam te warunki połowicznie. Mam tylko 36 lat, jestem żonaty (szczęśliwie, w przeciwieństwie do Blooma) i mam raczej uregulowany stosunek do alkoholu. No to mam wystarczające kompetencje do czytania tej książki czy nie?
Druga lektura Ulissesa po 15 latach okazała się dokładnie takim doświadczeniem, jakiego się spodziewałem — intensywnie przyjemnym. Stylizacje językowe Joyce’a uderzają do głowy jak bąbelki przy czwartym i piątym Guinnessie, formalny rozmach tej monstrualnej książki przypomina wizytę w jakimś muzeum sztuki, w którym średniowieczne pasje sąsiadują z Hopperem, a na przystawkę dostajemy świńskie piosenki. Coś pięknego! Moje ulubione fragmenty to epizod dwunasty, w którym Bloom wdaje się w dyskusję światopoglądową z nacjonalistą zwanym Obywatelem, epizod trzynasty, w którym bohater masturbuje się nad brzegiem morza (a Gerty MacDowell myśli, że to strudzony, szlachetny wędrowiec, któremu mogłaby dać ukojenie jej bezinteresowna miłość) i epizod siedemnasty, w którym Bloom ze Stefanem Dedalusem piją kakao i dyskutują o wszystkim, a który jest napisany w formie pytań i odpowiedzi. Ale powiedzmy sobie szczerze — gdyby z każdego z 18 epizodów zrobić osobną książkę, to uzbierałaby się z nich genialna półeczka.
Wydaje mi się, że czytanie Ulissesa nigdy nie było tak ułatwione jak dziś. Pewnie, że aby przeczytać z pełnym zrozumieniem tę książkę, trzeba by mieć wiedzę na temat historii XIX-wiecznej Irlandii (i nie tylko), gigantyczny bagaż kulturowy i niesamowitą pamięć do nazwisk. Można też ślęczeć nad tekstem Ulissesa z encyklopedią, by odszyfrowywać kolejne pojęcia, nazwy własne oraz aluzje. Tylko po co? Za to teraz mamy Wikipedię w telefonie, Google Maps ułatwiający odtworzenie wędrówki Blooma po Dublinie i Twittera, którym można szybciutko puścić w świat jakiś bon mot. Mało tego, jacyś obłąkani ludzie wysyłają krótkie fragmenciki dzieł Joyce’a (również Finnegans Wake!) właśnie Twitterem, po angielsku. Można się poczuć jak zawiany Bloom z półprzytomnym Stefanem Dedalusem, gdy się poczyta takie fragmenty stojąc z papierosem przed knajpą.
Ja czytałem Ulissesa w Kindle’u, zaznaczając sobie co ciekawsze fragmenty (Kindle automatycznie eksportuje je do pliku tekstowego, można później je sobie wygodnie kopiować i wklejać gdzie tylko się chce), robiąc samemu sobie notatki (przeważnie typu: ale świnia z tego Blooma). Nabokov nie miał tak dobrze.
Ale to jeszcze nie wszystko. Co bardziej smakowite kawałki porównywałem sobie z tekstem oryginalnym, też na Kindle’u. A jak się czyta po angielsku, to można sobie sprawdzać słówka w kindlowym słowniku. No i Kindle łączy się z Wikipedią, nie trzeba nawet komórki z kieszeni wyciągać. Jak dla mnie — idealnie.
Nabokov pewnie przewraca się w grobie, ale ja sobie takie nonszalanckie podejście do tego tekstu bardzo chwalę. Jestem przekonany, że Joyce nie miałby nic przeciwko. Po to nakomplikował, żeby zadawać mu pytania. Bez kompleksów, za to niekoniecznie na trzeźwo.
Oczywiście, że brakuje mi porządnego wydania krytycznego Ulissesa. Maciej Słomczyński miał w planie wydanie obszernych materiałów, które miałyby stanowić ten brakujący komentarz do dzieła Joyce’a — ale nie zdążył. Szkoda. Z braku wydania z przypisami (chyba niemiecka edycja Ulissesa jest w takie opatrzona, ale głowy nie dam sobie obciąć, przeglądałem ją wieki temu) trzeba sobie radzić po swojemu. Jak śpiewał Mick Jagger - you can’t always get what you want. Albo jak mówiła stara matka Grogan — kiedy se leję herbatę, to se leję herbatę, a kiedy leję co insze, to leję co insze.
No właśnie, o tym, co się w Ulissesie leje do różnych naczyń, a z nich do gardła, napisano już całe tomy. Ale Guiness to nie wszystko. Joyce’a charakteryzuje specyficzny fetyszyzm przedmiotu, a kilka najważniejszych rekwizytów (np. rozgniecione mydło w kieszeni Blooma, suszące się pończochy Molly, nerka w zatłuszczonym papierze, którą Bloom smaży Molly na śniadanie) wraca w tekście jak refren. W Ulissesie smażenie podrobów urasta do rangi jakiegoś epifanicznego doświadczenia, jak robienie jajecznicy na Atom Heart Mother Floydów. Aż szkoda, że Bloom tę nerkę przypalił.
Może to jakiś pomysł na uczczenie kolejnego Bloomsday? Bo Guinessa to każdy potrafi wypić, a zjeść nereczkę z patelni na śniadanie to już spore wyzwanie.
5/5
PS. Bantam, przez dwa dni był całkowitym abstynentem. Nie chlał nic, tylko bordeaux. Nieskończenie przekładał sakralną muzykę Kościoła katolickiego ponad wszystko, co konkurencyjna firma mogła zaoferować w tej dziedzinie. Białe łapki, sine ryłko I smaczniutkie masz półdupki. Legnij ze mną, ty, baryłko, Na obłapkę i całuski. Cóż, oni nadal czekają na swego odkupiciela, powiada Martin. Jeśli o to chodzi, my także. Kto rano wstaje, temu się źle zdaje. Boże nie przeszkadzałoby mi gdybym była mężczyzną i wlazła na śliczną kobietę
i tak dalej
PS2. Do pisania o “Ulissesie” zainspirowała mnie akcja “Nabokoviada” prowadzona przez dziewczyny z zaprzyjaźnionych blogów: Literackie skarby świata całego oraz Pierogi pruskie. W jakiś sympatyczny, choć wirtualny sposób czytaliśmy sobie tego Joyce’a razem. Dzięki!