Spadanie w trzech aktach, czyli “Dziennik upadku” Michela Lauba

Mikropowieść brazylijskiego pisarza o żydowskich korzeniach, analiza kompleksu ocalonych z Auschwitz. Dobre uzupełnienie rozmów Grynberga z ludźmi ocalałymi z holocaustu.

Nie jest to rzecz przy­jem­na w lek­tu­rze, bo wyso­kie stę­że­nie traum i nie­szczęść przy­pa­da­ją­cych na frag­ment tek­stu wyma­ga od czy­tel­ni­ka dość dużej odpor­no­ści, a o nią teraz trud­no, z sza­le­ją­cym covi­dem, zmro­kiem po pięt­na­stej trzy­dzie­ści i ogól­ną bez­na­dzie­ją. A tu Auschwitz, alko­hol, depre­sja i prze­mo­co­we tema­ty w jed­nym, skon­den­so­wa­nym tomiku.

Zatem jest to rzecz dla ludzi o moc­nych ner­wach (ja się do nich ostat­nio wybit­nie nie zali­czam). Prze­czy­ta­łem jako uzu­peł­nie­nie lek­tur Gryn­ber­ga wła­śnie. I ze wzglę­du na prze­kład, bo co Char­cha­lis tłu­ma­czy, a mi w ręce wpad­nie, to czy­tam. Ma u mnie nie­ogra­ni­czo­ny kre­dyt zaufa­nia za nowe­go Don Kicho­ta.

Trzy odsłony spadania

Pierw­sza — dzia­dek po Auschwitz, piszą­cy dzien­ni­ki mania­ka, w któ­rych reifi­ku­je wszyst­ko i wszyst­kich (kobie­ta spro­wa­dzo­na do funk­cji obsłu­gi­wa­nia domu i robie­nia tak, żeby było cicho). Dru­ga — ojciec z depre­sją. Trze­cia — piją­cy od dziec­ka wnuk, od któ­re­go odcho­dzą kolej­ne żony w związ­ku z prze­mo­cą domową.

Pro­ustow­ską mag­da­len­ką są uro­dzi­ny kole­gi, na któ­rych chło­pa­ki pod­rzu­ca­ją go czter­na­ście razy (jak na bar micwie, ale kole­ga jest gojem), a potem pusz­cza­ją. Kole­ga się cały łamie. Jest w tym gest despe­rac­ki, kse­no­fo­bicz­ny i rasi­stow­ski. Wszy­scy spraw­cy są dzieć­mi oca­leń­ców z Europy.

Dziedziczenie traumy

Nasz boha­ter jed­nak jest reflek­syj­ny i pró­bu­je jakoś kole­dze ten czyn wyna­gro­dzić. W dość oso­bli­wy spo­sób. Wikła się w kolej­ną prze­mo­co­wą sytu­ację, zmie­nia­jąc razem z nim szko­łę. Teraz jest jedy­nym Żydem wśród gojów, a kole­ga pod­rzu­ca mu do ple­ca­ka rysun­ki z Hitlerem:

W wie­ku czter­na­stu lat samot­nie popi­ja­łem whi­sky, ponie­waż tak­że zaczą­łem widzieć sie­bie w tych wspo­mnie­niach. One były w rysun­kach z Hitle­rem, w liści­kach na temat mamy João, w pew­no­ści, że z ich powo­du nigdy wię­cej nie będę mógł być kole­gą João i zmie­nię szko­łę, i poznam innych ludzi, i dalej będę żył, nic nie wie­dząc o tym, co sta­ło się z João, czy żyje (Auschwitz), czy dalej miesz­ka w Por­to Ale­gre (Auschwitz), czy ma dzie­ci (Auschwitz), czy został leka­rzem albo adwo­ka­tem, albo kon­duk­to­rem w auto­bu­sie (Auschwitz)…

Wszyst­ko sta­je się jakimś zaklę­tym krę­giem traum, z któ­re­go nie ma wyj­ścia — alko­hol nie poma­ga, a nawet w szczę­śli­wych związ­kach w boha­te­rze odzy­wa się dam­ski bok­ser. Niby moż­na mu współ­czuć, ale jakoś nie bardzo.

Jak przestać spadać?

Nie ma na to recep­ty. Niby jakąś szan­sę daje rodzi­na (mieć dziec­ko to zosta­wić za sobą bez­sen­sow­ność doświad­cze­nia ludz­kie­go we wszyst­kich cza­sach i miej­scach, jak­by stra­ci­ło zna­cze­nie, w jaki spo­sób ta bez­sen­sow­ność się prze­ja­wia w życiu każ­de­go, i w tym, jak każ­dy sta­ra się i daje radę uwol­nić się od niej), ale ta histo­ria nie może się skoń­czyć dobrze. Michel Laub pew­nie szu­ka ratun­ku w lite­ra­tu­rze (książ­ka jest w jakiejś czę­ści autobiograficzna).

Na pew­no jest to pozy­cja war­to­ścio­wa, dale­ka od łza­we­go holo­cau­sto­we­go melo­dra­ma­tu (jakich teraz na pół­kach peł­no) i inte­re­su­ją­ca for­mal­nie — tekst jest podzie­lo­ny na kró­ciut­kie, zwar­te blo­ki, jak nie­gdyś pro­za poetyc­ka. I oczy­wi­ście świet­ny prze­kład Char­cha­li­sa. Rzecz war­ta uwa­gi, choć nie dla każdego.

4,5/6

PS. Na zdję­ciu płyt­ka pol­skie­go zespo­łu The Freu­ders (faj­na nazwa ben­du). Okład­ka suge­ro­wa­ła­by emo, dla­te­go świet­nie mi pod­pa­so­wa­ła do jesie­niar­skie­go zdję­cia, ale to uczci­we oko­ło­me­ta­lo­we kli­ma­ty. No, ostat­ni kawa­łek tro­chę emo, ale ja wolę ten o Marii Stuart:

Spa­da­nie w trzech aktach, czy­li “Dzien­nik upad­ku” Miche­la Lauba
Facebooktwitterlinkedintumblrmail