Na lekturę książki Detroit. Sekcja zwłok Ameryki LeDuffa miałem ochotę od dawna, ale jednak trochę ją odwlekałem — mimo, że książka stała na półce. Zaprojektowałem sobie mniej więcej, co znajduje się w środku i nie spieszyło mi się.
Niby czego nowego miałbym dowiedzieć się o walącym się nowoczesnym budownictwie, skoro jestem fanem Blixy Bargelda i jego Neubautenów. Oglądałem Halber Mensch, więc rozumiem wszystko. Reszta to upadek amerykańskiego przemysłu motoryzacyjnego i krach z 2008 roku.
I jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, od razu po kilku pierwszych stronach zrozumiałem swój błąd. Spodziewałem się obrazków z walącą się architekturą jak od Bargelda, a dostałem crime story w prawie chandlerowskim stylu. Z paskudnym narratorem (i to odautorskim, zatem LeDuff może autorom kryminałów tylko echopowiedzieć adieu), zdegenerowanym miastem, przekupnymi politykami (niejednokrotnie z większymi przestępstwami na sumieniu), zwykłymi bandytami i szefami korporacji, których zresztą niewiele od zwykłych bandytów odróżnia. Moglibyście pomylić LeDuffa ze scenariuszem do jakiegoś starego filmu braci Coen, gdyby to nie był reportaż.
Z grubsza: książka LeDuffa opiera się na kilku historiach: burmistrza Kilpatricka, radnej Conyers, kilku strażaków z Detroit, a także samego LeDuffa i jego bliskich. Reporter śledzi kulisy rozgrywek w kuluarach władzy i machlojki ludzi z branży motoryzacyjnej, a przeciwwagą dla nich jest ciężka, heroiczna praca strażaków gaszących pożary w opuszczonych nieruchomościach. Klęska pożarów w Detroit jest symboliczna, bo rodzi się z biedy — podpalenie to najtańsza rozrywka, a pustostany po krachu same proszą się o wizytę podpalacza.
Nie zawsze obywa się bez ofiar. I to również znaczące dla książki, która zdaniem autora traktuje o przyszłości Ameryki i naszych desperackich staraniach, by się przed nią uchronić. Detroit ze swoim dogorywającym przemysłem motoryzacyjnym to symptom rozkładu amerykańskiego snu. Zapowiedź choroby, która wraz z krachem na giełdzie zaatakowała całe państwo.
Najbardziej cieszy, że LeDuff opisuje to wszystko tak stylowo, jakby zmiksować Chandlera z Brudnym Harrym: Wyrzuciłem peta do kratki ściekowej. Odchyliłem do tyłu głowę i wystawiłem ją na deszcz. I właśnie wtedy ptak nasrał mi na twarz. Czytam i chcąc nie chcą odczuwam schadenfreude, jak przy industrialnej apokalipsie Einstürzende Neubauten.
No ale to przecież nic wesołego.
4/5