Ważna lektura na trudne czasy. Sándor Márai mógłby być węgierskim Proustem, gdyby nie II wojna światowa. Niemiecka okupacja Węgier sprawiła, że w kilka miesięcy świat Máraiego, czyli konserwatywno-demokratyczna kultura mieszczańska, przestał istnieć.
A to, co ocalało po holokauście, rządach strzałokrzyżowców i grabieży hitlerowskiej, zostało ostatecznie zniszczone po przejściu Armii Czerwonej i proklamacji demokracji ludowej. Pierwsza część gigantycznego dziennika pisarza (w planach w sumie pięć opasłych tomiszczy) obejmuje właśnie ten okres, dlatego można go określić mianem prawdziwej kroniki upadku.
Mieszkaniec Europy przez długi czas mógł mówić z pełnym zaufania spokojem „mój Bóg”. Potem, z nieoczekiwaną groźbą, ponuro mówił: „moja religia”. Jeszcze później z niezdrowym podnieceniem zaczął trajkotać: „moja ojczyzna, mój naród”. A teraz, z przekrwionym okiem, wydziera się obłędnie: „moja rasa”. W gruncie rzeczy Dziennik 1943–1948 Máraiego stanowi przede wszystkim monumentalne oskarżenie rasizmu, sformułowane przez świadka naocznego zbrodni.
Mimo że Márai niespecjalnie sympatyzuje z Żydami (choć ukrywa częściowo żydowskie pochodzenie swojej żony i innych krewnych), wielokrotnie na kartach dziennika oskarża Węgrów o to, że poprzez współudział w holokauście sami siebie skazali na potępienie w oczach całego świata: Ta masowa katastrofa nie nastąpiła nieoczekiwanie; a jednak nikt naprawdę nie wierzył, że może nastąpić. W tej chwili nie jesteśmy w stanie nawet pojąć jej wymiarów i ludzkiej wagi. Każdy dzień, który obecnie przeżywam, będzie kiedyś uznany za jeden z najohydniejszych rozdziałów w historii węgierskiej.
A po esesmanach i strzałokrzyżowcach przychodzą Sowieci, gwałcący i mordujący wszystkich na swojej drodze. Márai dostrzega również nadchodzące nieszczęście w tym, że ci, którzy ocaleli, szukają okazji do zemsty. Dotyczy to nawet Żydów ocalałych z Zagłady. Węgierski pisarz przestrzegał przed tym, że niepohamowane pragnienie zemsty doprowadzi do kolejnych zbrodni, a w rywalizacji ZSRR i USA dopatrywał się rychłego wybuchu kolejnej wojny światowej. Który szczęśliwie nie nastąpił, ale diagnoza Máraiego trafnie określa naturę zimnej wojny.
Zdaniem pisarza jedyną ostoją humanizmu w świecie po Zagładzie mogło być chrześcijaństwo. Márai miał w sumie dość konserwatywne poglądy — brzydził się faszystowską prawicą, ale wierzył w odkupienie win narodów poprzez zbliżenie się do Kościoła. Nawet przywołuje wizję Raju Utraconego, który umiejscawia w Syrii, pomiędzy Jerozolimą a Damaszkiem. To bogata i błogosławiona okolica i nic się nie zmieniła podczas minionych dwóch tysiącleci; po dziś dzień są tam ogrody, winnice, dostatek, zachwycający pejzaż uprawianej, zagospodarowanej przez ludzi natury. Liban, bliskość morza, gorąco parujące z ziemi, źródła, roślinność wybuchająca ze skwierczącą siłą, wszystko to nasuwa skojarzenia z Rajem. Márai naprawdę wierzy w to, że da się wrócić do Raju Utraconego.
Dzisiaj ta bogata i błogosławiona okolica zamieniła się w gruzy, tak samo jak stara Europa w czasach Máraiego. Chrześcijaństwo idzie na nową wojnę z półksiężycem, a w stolicach europejskich znowu maszerują brunatne koszule. W Budapeszcie i w Warszawie chyba najwięcej. Dlatego tak przygnębiająca jest lektura dzienników z czasów upadku kultury. I dlatego co drugie słowo Máraiego brzmi tak bardzo złowieszczo. Bo coraz mniej w nich historii, a coraz więcej przestrogi. Na przykład takiej: Europę zbudował mieszczanin, a zniszczył prostak.
5/5