Książka Kaszëbë zbiera w dość spójną całość wieloletni dorobek dziennikarski Tomasza Słomczyńskiego, prowadzącego portal “Magazyn Kaszuby”. Wyszła kolejna niezła pozycja o małej ojczyźnie.
Ci, którzy tu zaglądają regularnie, dobrze wiedzą, że jestem fanem regionów, zwłaszcza tych mocno odległych od Polski A. Jako kołobrzeżanin z urodzenia lubię odkrywanie przeszłości wyłaniającej się zza siermiężnej PRL-owskiej narracji, która starała się sztucznie ujednolicić dawną Kongresówkę i Galicję z Wielkopolską oraz tzw. Ziemiami Odzyskanymi. A przecież każdy z tych regionów ma swój własny, odrębny i fascynujący charakter. Moje ulubione małe ojczyzny to rodzinne Pomorze Zachodnie, Dolny Śląsk i Poznań, w którym mieszkam z wyboru. A tu proszę, nowa książka o Kaszubach, nie mogłem sobie odpuścić.
Z Kaszubami mam taką dość trudną relację, bo miałem okazję studiować na podyplomówce z kulturoznawstwa w Gdańsku, a to były studia dotowane z jakiegoś projektu poświęconego tożsamości regionów, więc 20% programu musiało być o Kaszubach właśnie, a ja przecież o kulturze kaszubskiej nie wiedziałem nic. I nie dowiedziałem się, bo zajęcia były połatane za sprawą arcynudnych prelekcji wykładowców od kultury ludowej — coś o hafcie, strojach i instrumentach typu burczybas. Lepiej by było wybrać się na jakiś etnofestiwal. Zajęcia przespałem, przerywając sobie drzemki ukradkową lekturą książek ukrytych pod ławką.
Gdyby te kaszubskie zajęcia szły według programu ułożonego przez Słomczyńskiego w wydanej właśnie książce, byłoby znakomicie. Bo rzecz zaczyna się od reportażowych tekstów o tożsamości Kaszubów i trudnej relacji z Polską A. Dlaczego ktoś rozbił kamieniem szkło na tablicy poświęconej Piłsudskiemu, który przecież był bardzo za Polską regionów? Dlaczego Kaszubi wygwizdali Dudę podczas przemówienia? I dlaczego niektórzy uważają ich za niebezpiecznych dla polskiej tożsamości separatystów, choć sami Kaszubi dość powszechnie opowiadają się za tym, że kultura kaszubska jest integralną częścią kultury narodowej? To są zagadnienia rzeczywiście ciekawe i żywe.
Kolejne części książki są jeszcze ciekawsze — o ludziach ratujących ludzi z marszów śmierci po ewakuacji KL Stutthof, o gwałtach dokonywanych masowo przez Armię Czerwoną podczas zwycięskiego marszu na Berlin (i jeszcze długo po nim), o trudnych relacjach Kaszubów w władzami PRL‑u, a przy okazji też o tym, co to znaczyło mieć dziadka w Wehrmachcie. I jeszcze o ezoterycznych spotkaniach przy gotyckich kręgach, a także o tym, że nie ma ryby w Bałtyku — ten ostatni temat bliski mi także po młodości w Kołobrzegu.
Mimo, że konstrukcja jest dość eklektyczna, jak to z reguły bywa w przypadku książek poklejonych z materiałów tworzonych wcześniej jako teksty dziennikarskie dla gazet i portali internetowych, książka broni się również jako całość. Jest to zasługą odautorskich, intymnych niemal spostrzeżeń z pieszych wędrówek po regionie, splatających poszczególne części tomu. Dobre posunięcie. Tym samym Kaszëbë wybija się jako jedna z lepszych pozycji w serii Sulina, która zresztą ostatnio stała się moją ulubioną w katalogu Czarnego.
4/6
PS. Pogoda piękna, więc wakacyjna fotka ciągle aktualna. Ale strzelona w Kołobrzegu, bo na Kaszubach nie byłem. A album o Wrocławiu, niegdyś Breslau. Wiem, dziwne to pod względem geograficznym, ale akurat tę płytę miałem w plecaku. Bardzo ją lubię.