Przy lekturze tej książki uświadomiłem sobie, że bez programu Apollo nie byłoby masy dobrej muzyki. Od Space Oddity i Ciemnej strony księżyca po space rock i ambient.
To właściwie taka uwaga na marginesie, jednak trochę związana z koncepcją książki Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię. Bo Andrew Smith bardzo lubi relacje z kolejnych lądowań na Księżycu przetykać uwagami z bardzo różnych zakresów. Jest trochę obserwacji politycznych (zwłaszcza związanych z tematyką zimnowojenną) i równie dużo diagnozy wpływu programu kosmicznego na kulturę. Piosenki rockowe też się pojawiają. I to nie raz. Jest sporo amerykańskiej psychodelii, ale jest też After The Gold Rush Neila Younga. No i są największe księżycowe hity — Space Oddity Bowiego (o Starmanie już kiedyś tutaj pisałem) i Man On The Moon R.E.M.
W sumie to nie wiedziałem, że w tej ostatniej piosence pojawia się echo spiskowej teorii głoszącej, że lądowania misji Apollo na Księżycu były sfingowane w ramach zimnowojennych działań propagandowych. Kosmiczni kowboje mieli podobno zostać na orbicie Ziemi i sfabrykować materiały video… Wbrew pozorom w Stanach (i nie tylko tam) żyje spora grupa ludzi wierzących w wielkie kosmiczne oszustwo NASA. Smith w Księżycowym pyle zalicza do nich też Michaela Stipe’a z R.E.M., ale akurat w tym jednym punkcie mu nie wierzę. W końcu bohaterem piosenki Man On The Moon jest komik Andy Kaufman, znany z tego, że wierzył w teorie spiskowe. Moim zdaniem w refrenie pojawia się monolog wewnętrzny Kaufmana, a nie charyzmatycznego wokalisty. Ale to już jak sobie chcecie.
No, ale miało być o książce, a ja jak zwykle nadaję o piosenkach. Struktura książki jest taka: dostajemy kilka relacji z podróży na Księżyc, pośród których najpełniej opisane jest to najsłynniejsze lądowanie — ekipy Apollo 11. Pomiędzy nimi znalazły się fragmenty spisane po osobistych spotkaniach autora z niektórymi spośród dwunastu ludzi, którzy stanęli na Srebrnym Globie. I jeszcze z astronautami, którzy pozostali na księżycowej orbicie albo pracowali w centrum dowodzenia.
Pomiędzy tym wszystkim Smith upycha obserwacje społeczno-kulturowe albo po prostu opowiada o tym, jak jeździł na różne kolejne spotkania i konferencje. O te ostatnie fragmenty można by książkę z powodzeniem odchudzić. Wolę 300 stron reportażu, od którego nie można się oderwać, niż 400 stron takiego podpompowanego. Niestety, amerykańską i brytyjską (tym razem autor jest Brytyjczykiem) normą jest pisanie książek bez końca. Księżycowy pył i tak jest jedną z bardziej zwartych reportaży z Serii Amerykańskiej. Czyta się go z niekłamaną przyjemnością, a w partiach poświęconych lądowaniom na księżycu — nie można się oderwać.
Dodajmy do tego szczyptę magii, która towarzyszy wyprawom na Księżyc. Choćby tutaj: astronauta na orbicie doświadcza Ziemi jako ogromnej i majestatycznej, natomiast z dala jest ona maleńka, piękna i szokująco samotna. W rzadkim przypływie szczerości Neil Armstrong stwierdził kiedyś, że gdy był na Księżycu, zorientował się, że może zasłonić Ziemię kciukiem. Zapytany, czy poczuł się wtedy bardzo duży, odparł: “Nie, poczułem się bardzo, bardzo mały”. I tym sposobem dochodzimy do “epifanii”.
Warto przeczytać, choćby po to, żeby dowiedzieć się, co czuje astronauta orbitujący po ciemnej stronie Księżyca.
4/5