Jeszcze jedna pozycja w całości poświęcona miastu. Sięgam z rozpędu, bo niektóre z nich sprawiły mi przyjemność. Nawet, jeśli nigdy w tych miastach nie byłem i w najbliższym czasie nie wybieram się.
Do Los Angeles daleki lot i cholernie drogo, więc bez powodu, turystycznie tylko, w najbliższym czasie nie ma szans. No to zostaje książka. A że juesej, to siłą rzeczy książka trafiła do Serii Amerykańskiej, u mnie na półeczce obok San Francisco.
Czy jest to przyjemna podróż? I tak, i nie, bo książka jest bardzo niejednorodna. Rosecrans Baldwin zapowiada, że będzie szukać tego, co w Los Angeles wyjątkowe, a jednocześnie typowe i reprezentatywne dla całych Stanów, a może kultury Zachodu w ogóle. Mówi, że Miasto Aniołów jest współczesnym miastem-państwem, jak w starożytności Ateny i Kartagina. Dorzuca do tego sporo cytatów z klasyki literatury, co dla mola książkowego zawsze bardzo miłe.
Tyle, że zabrakło mi pogłębienia tego kulturowego ujęcia. Zamiast wnikliwej analizy pojawiają się liczne obrazki z życia współczesnego LA w różnych odsłonach — w gettach i na bogatych wzgórzach, wśród aktorek aspirujących do sukcesu na Sundance, ale też w środowisku bezdomnych. Są pożary, trzęsienia ziemi, nawet powódź błotna. I dziesiątki bohaterów, rozmówców na parę chwil.
Nie robię z tego zarzutu, taka była formuła reporterskiej roboty Baldwina, który esencję współczesnego państwa-miasta usiłował uchwycić niejako przy okazji:
W ramach swoich rozlicznych wojaży i wywiadów, rozmów z pracownikami socjalnymi, wytwórcami salsy, portierami w luksusowych rezydencjach usiłowałem sklecić z ich opowieści o mieście-państwie Ameryki – a może nawet o mieście-państwie globalizmu – jedną spójną narrację, która byłaby opowieścią tych ponad dziesięciu milionów ludzi. I jeśli można wysnuć z nich jakikolwiek wspólny motyw, to nie będą to ani pożary, ani bezdomność, ani z pewnością filmy. Byłaby to opowieść o nierówności.
Pewnie w sporym stopniu się udało. Pod względem literackim — dla mnie zbyt wyraźny patchwork.
3/6
PS. Płyta kompletnie od czapy, bo przecież nasz Janusz Koman ma się nijak do Los Angeles. Ale są bloki i stylowa okładka. Natomiast z archiwów Komana polecałbym raczej Continuation.